Igor Ostachowicz: Lekcje w polityce słono kosztują i ja swoje zapłaciłem

Arlena Sokalska, Agaton Koziński
Ostachowicz: Polityka to głównie siła osobowości. Podstawowa zasada brzmi: Nie można kłamać. Każdy polityk powinien to wiedzieć
Ostachowicz: Polityka to głównie siła osobowości. Podstawowa zasada brzmi: Nie można kłamać. Każdy polityk powinien to wiedzieć Fot. Bartek Syta
- Dostałem propozycję napisania polskiej wersji "House of Cards", ale nie mogę się do tego zabrać. Nie wiem, jak to zrobić, żeby być w porządku wobec osób, które znam i lubię - mówi Igor Ostachowicz.

Nie lepiej byłoby Panu w Brukseli?
Niż w Warszawie? Na pewno nie. Warszawa jest dużo ciekawszym miastem niż Bruksela.

Ale to tam są Pana koledzy, tam są zarobki, tam jest władza.
Nie, nie miałem pokusy, żeby pojechać do Brukseli.

Był Pan namawiany?
Gdybym chciał tam pojechać, to prawdopodobnie bym pojechał, ale nawet nie podjąłem próby.

Co tak Pana trzyma w Warszawie?
Po pierwsze - miasto, bo jestem z nim związany i nie umiem nigdzie indziej dobrze funkcjonować. Po drugie - nie przepadam za Brukselą. Argumentem rozstrzygającym była moja córka, która bardzo mnie prosiła, byśmy nie wyjeżdżali.

Ale tak całkiem Pan nie uciekł od polityki. Jest powieść "Zielona wyspa", która wszystkim kojarzy się tylko z jednym.
Niech sobie myślą. Ale tam polityki nie ma. Po prostu nawiązałem do sformułowania, które rzeczywiście powstało w obrębie polityki.

Powstało czy to Pan je wymyślił i teraz się przyznał do autorstwa?
Nie chcę się przyznawać do autorstwa, bo tego typu pomysły często powstawały kolegialnie, a jeszcze częściej spontanicznie, bez mojego udziału, podczas publicznych wypowiedzi. Nie pamiętam, jak to było z zieloną wyspą, więc ani nie chcę sobie jej przywłaszczać, ani nie chcę się jej wypierać.

Powtarza Pan, że jest słaby w promowaniu własnej osoby, ale tytuły Pana książek są bardzo chwytliwe: najpierw "Noc żywych Żydów", teraz "Zielona wyspa".
Najchętniej swoje książki wydawałbym pod pseudonimem, tyle że nie bardzo się da.

Pierwszą się udało - pseudonim: Julian Rebes.
Krępuje mnie sytuacja, gdy widzę własne nazwisko na reklamach, w księgarniach. Nie utożsamiam się z zachętami do czytania moich książek i najchętniej bym o nich nie rozmawiał - stąd pseudonim. Poza tym tę pierwszą powieść napisałem, zanim jeszcze zacząłem pracę w kancelarii premiera. To zresztą była moja druga książka. Pierwsza nie została wydana - nie udało mi się znaleźć wydawcy. Promowanie własnej osoby przychodzi mi z trudem. Nawet nie poświęcam czasu na to, żeby się zastanowić, co można by zrobić. Moje ostatnie wywiady są raczej wyjątkiem i wynikają z uczciwości względem wydawcy. Jeśli natomiast chodzi o tytuły, tak się składa, że są adekwatne do treści książek.

Równie dobrze mógł Pan zatytułować swoją książkę np. "Cierpienia młodego glazurnika". Przyzna Pan, że "Noc żywych Żydów" to był tytuł prowokacyjny.
Tak, ale też sama zawartość książki jest prowokacyjna, więc ten tytuł był odpowiedni. Oprócz tego, że nawiązywał do horroru George'a Romero, to przypominał o istotnym i bolesnym z mojego punktu widzenia braku wśród nas żywych Żydów. Uważam, że bez tych paru milionów osób, które powinny żyć, nasze społeczeństwo i nasza rzeczywistość są niekompletne.

To była trudna decyzja? Wydanie książki w czasie, gdy pracował Pan w kancelarii premiera i wiadomo było, że to stanie się kwestią polityczną?
Powiem szczerze - bardzo się bałem, że ta książka dostanie się w wir polityki i przestanie być oceniana jako oddzielna wypowiedź. Na szczęście tak się nie stało. Nie chciałem też nikomu zaszkodzić, więc uprzedziłem wszystkich lojalnie, że taką książkę wydaję.

Były jakieś głosy protestu?
Nie uznano tego za powód, żebym odszedł z KPRM. Co więcej, i mój szef, i koledzy publicznie wypowiadali się o mojej książce w sposób pochlebny. Rzeczywiście obawiałem się natomiast, że zostanie wciągnięta w spolaryzowany podział wszystkiego, co dla wielu osób stało się czymś naturalnym. Zresztą pojawiły się głosy, czasem bardzo inteligentnych osób, że ta książka im się nie podoba, chociaż jej nie czytały. Dla wielu ludzi na wieki pozostanę z pieczęcią polityczną i ci moich książek nie dotkną. Ale dla większości czytelników to była pozapolityczna lektura.

A tę książkową zieloną wyspę, która zielona jest tylko w folderze, faktycznie powinniśmy rozpatrywać bez kontekstu polskiej rzeczywistości?
Oczywiście, że ten kontekst jest obecny. Bohaterowie są z Polski, ja jestem z Polski, czytelnicy są z Polski.
Uwiera Pana polskość w tej książce?
Uwiera?

Przykład pierwszy z brzegu: Gdy bohaterka podejrzewa, że jej towarzysz jest Polakiem, odbiera to jako przekleństwo, a nie jako miłe spotkanie.
Rzeczywiście pokutuje coś takiego, że Polacy zamiast się szukać za granicą, omijają się szerokim łukiem. Chociaż ostatnio spotkałem Polaków za granicą i byłem zaskoczony, bo i moja reakcja, i ich była pozytywna, że miło spotkać kogoś, kto też mówi po polsku. A jeszcze kilka lat temu pierwsze przykazanie było takie: Unikaj Polaków za granicą.

To, że dziś jest - jak Pan mówi - inaczej, wynika z tego, że w ostatnich latach jesteśmy bardziej dumni z tego, że jesteśmy Polakami? Przestaliśmy się wstydzić?
Coś się zmieniło też wewnątrz, nie warczymy już tak na siebie. Nie ma takiej podejrzliwości, niechęci, opryskliwości jak jeszcze jakiś czas temu. Może dlatego dziś, gdy wyjeżdżamy za granicę, spodziewamy się czegoś pozytywnego ze strony rodaków.

Ale Pana bohaterka nie lubi Polski.
Ona jest w takiej sytuacji emocjonalnej, że gdybyśmy byli Holendrami, to rozmawialibyśmy o tym, że nie lubi Holandii.

Ale to chyba nie przypadek, że Pana bohaterka po kilkudziesięciu godzinach znajomości pyta swojego towarzysza o stosunek do powstania warszawskiego?
No, ale nie wywiązuje się z tego jakaś sztuczna dyskusja. Ludzie tak ze sobą rozmawiają, że zadają sobie różne, czasem bardzo zaskakujące pytania.

Ten moment jest dość zabawny, w tej i w poprzedniej książce jest sporo takich sytuacji. Pan się śmieje, pisząc?
Czasami tak. A czasami tylko zdaję sobie sprawę, że to, co piszę, jest śmieszne. Ale lubię mieć przyjemność z pisania, nie chcę się przy tym nudzić.

Pan się uważa za znawcę kobiet?
Bardzo trudne pytanie. Po takiej książce jak "Zielona wyspa" trudno zaprzeczać, z kolei buńczuczne zapewnienie, że jestem znawcą kobiet, może ściągnąć na mnie tylko gromy ze strony kobiet i zazdrosnych mężczyzn.

Skąd wybór kobiecej bohaterki?
Zawsze mnie do tego ciągnęło. Gdy w powieściach pojawiały się kobiece bohaterki, miałem pokusę, by je rozbudowywać. Biorąc się do pisania "Zielonej wyspy", przez półtora roku czytałem tylko książki napisane przez autorki. Mam poczucie, że kobiety są bohaterkami tego stulecia, tak już górnolotnie mówiąc.

XXI wiek stuleciem kobiet?
Wiem, że to brzmi jak slogan, ale tak właśnie jest. Zmienia się system społeczny, zmieniają się role przypisywane płciom. System patriarchalny upada. I ta strona, która była do tej pory bardziej upośledzona, emancypuje się, podnosi głowę, wzbudza podziw, niepokój i coraz większe zainteresowanie. Mężczyzna, którego aktualną rolą jest odwrót i oddawanie przywilejów, z natury rzeczy jest mniej ciekawy.

To jest też czas władzy kobiet: Angela Merkel, Ewa Kopacz. Kobietom trudniej sprawować władzę?
Sprawować to akurat nie jest trudniej, zresztą oba podane przykłady tego dowodzą. Żeby się jednak przebić, musza być od mężczyzn lepsze. Nie wystarczy, że będą tak samo dobre. Zawsze byłem wielkim zwolennikiem parytetów, choć nawet wśród wielu kobiet nie są one popularne. Moje myślenie bierze się z obserwacji polityki z bliska. Polityka opiera się przecież na relacjach między ludźmi. Zawsze moim kolegom mówiłem: Wyobraźcie sobie, jakby to było, gdyby była liczebna przewaga kobiet w Sejmie i gdyby to one stały w zamkniętym kółeczku i rozmawiały. Potrafilibyście się w to włączyć?

Igor Ostachowicz feminista?
Tak. Tylko nie wiem, czy feministki mnie do siebie przyjmą. (śmiech)

Jest słynne zdjęcie zrobione przez Donalda Tuska w kancelarii premiera. Widać na nim: Pana, Pawła Grasia, Tomasza Arabskiego i Łukasza Broniewskiego. Strasznie się Pan musiał męczyć w tej kancelarii - sami faceci stłoczeni na małej powierzchni.
Faktycznie, to było męskie grono, dopiero później dołączyła Małgosia Kidawa-Błońska. To zdjęcie bardzo lubię, bo ono oddaje dobrą atmosferę, jaka tam panowała. To oczywiście była ciężka praca, w KPRM spędzałem mnóstwo godzin. Ale będę te lata wspominał do końca życia z ciepłym uśmiechem - mimo że było wtedy dużo stresu.
Każda z osób na tym zdjęciu miała ściśle określone pole działania, tylko Pan był osobą o bliżej nieokreślonych zadaniach. Czym się Pan zajmował? Był mózgiem zespołu? Łatał dziury?
Nie chciałbym się ani wywyższać, ani poniżać. Ale nie było tak, jak pisali niektórzy dziennikarze, że byłem szarą eminencją czy mózgiem. To była, z jednej strony, praca doradcy, a z drugiej strony - organizatora maszyny medialnej, jaką jest CIR. Myślę, że z jednego i drugiego zadania wywiązywałem się dobrze. A jeśli chodzi o relacje, po siedmiu latach wspólnej pracy siłą rzeczy zmieniają się one z takich bardziej oficjalnych w bliższe i bardziej przyjacielskie.

Czyli legendy o cygarach i winach są prawdziwe?
Prawdziwe legendy to oksymoron. Kluczem jest to, żeby wspólna praca, czasem wielogodzinna, nie miała charakteru męczarni. Żeby człowiek nie marzył tylko o tym, by pójść do domu, a rano nie wstawał zlany zimnym potem, że trzeba iść do biura. Mimo że w KPRM pracowało się od rana do nocy, często w stresie, i że spędzaliśmy w swoim towarzystwie już bardzo dużo czasu, to następnego dnia wychodziłem z domu na ogół w dobrym humorze. Pod tym względem ten czas był naprawdę dobry.

W literaturze to często stosowana figura: pięciu bohaterów, którzy są jak jedna pięść, ale się uzupełniają się cechami charakteru. Pasuje do was?
Nie chciałbym rozpisywać tych naszych ról ani brnąć w charakterystyki. Nie powiem nic o sobie, bo nie umiem, a o kolegach tym bardziej się nie odważę. Ale mogę powiedzieć, że o ile na ogół jest tak, że szef się kojarzy z koszmarem, przypisuje mu się różne pejoratywne przymiotniki, o tyle ja swojemu szefowi żadnego z nich bym nie przypisał. Chodziłem do pracy z przyjemnością, chociaż czasami sprawy, z którymi trzeba było sobie poradzić, były co najmniej trudne.

Co było najtrudniejsze?
Momenty, gdy trzeba było się pogodzić z tym, że jakiś fakt medialny będzie żył własnym życiem, mimo że to nieprawda. I nic się z tym nie da zrobić. To było najtrudniejsze, bo trzeba było to po prostu zaakceptować.

Co na przykład?
Choćby moją przygodę na początku pracy w KPRM. Jeden z dziennikarzy napisał, że zlikwidowałem bibliotekę w kancelarii premiera i tam przeniosłem część swoich tajnych agentów PR-owych. Próbowałem to dementować na różne sposoby. Nawet kiedyś po Radzie Ministrów zapraszałem wszystkich dziennikarzy, żeby zobaczyli, że ta biblioteka jest i funkcjonuje normalnie. Niestety, nikogo to nie interesowało, wszyscy wzruszali ramionami. A potem czasami w programach publicystycznych politycy mówili: "No proszę, tylko o PR myślicie, Ostachowicz nawet zlikwidował bibliotekę". I koniec, choćbym pękł, już na zawsze ta biblioteka została medialnie zlikwidowana.

Robi Pan z siebie teraz ofiarę mediów.
Nie mówię tego po to, by się nad sobą użalać, opowiadam to anegdotycznie, z uśmiechem. Ale jeśli pytacie o najtrudniejsze momenty, to są to właśnie takie porażki, gdy coś zaczyna funkcjonować, choć nie jest prawdą. I nie da się tego odkręcić.

Donald Tusk powiedział, że jest Pan więcej wart niż cały zarząd Orlenu. Często was tak komplementował?
Komplementy to nie są rzeczy pojawiające się zbyt często między ludźmi, którzy mają dobre relacje. Donald Tusk powiedział to publicznie i to jest bardzo miłe. W życiu codziennym natomiast ani ja nie przepadam za komplementami, ani mój były szef za nimi nie przepadał. Jest wielu polityków, którzy są łasi na komplementy. Ale Donald Tusk nie kupuje osób, które mu słodzą.

Zaczęliśmy rozmowę od Brukseli. Gdyby Pan tam wyjechał, uniknąłby tego całego zamieszania wokół Orlenu. Na dodatek w tej sprawie poległ Pan na PR, to było bardzo źle rozegrane.
Nie rozgrywałem tego. Mogłem przyjąć propozycję lub odmówić. Wydawało mi się - i nadal mi się wydaje - że osoba taka jak ja, która przez siedem lat uczestniczyła we wszystkich Radach Ministrów, w przygotowaniach do tych posiedzeń, w setkach spotkań bardziej i mniej tajnych, ma bardzo dużą wiedzę na temat państwa, powinna zostać przez nie zagospodarowana. Ale lekcje w polityce słono kosztują i ja swoje zapłaciłem.

Teraz Pan wytyka poważny błąd systemowy w organizacji państwa.
Mam bariery moralne, żeby pewnych propozycji nie przyjmować, ale prawda jest taka, że gdybym dziś dostał np. ofertę z koncernu należącego do imperium, którego wszyscy się boją, mógłbym ją przyjąć i nawet nie musiałbym się do tego przyznawać. I nic mi tego nie zakazuje. Dlatego wydaje mi się, że powinno się takie osoby jak ja jakoś zagospodarowywać, choćby po to, by ich nie wystawiać na wszelakie pokusy.

Ostatecznie pracuje Pan w międzynarodowym koncernie z drugiej strony muru berlińskiego.
Poszedłem do takiego, który jest wzorcem etycznym, jeśli chodzi o biznes, i tutaj nie ma żadnych niebezpieczeństw.
A Pana kolega z rządu Bartłomiej Sienkiewicz stanął na czele think tanku.
I to jest modelowa sytuacja.

Nasze państwo często się oskarża o to, że nie działa lub źle działa. Ma Pan rzeczywiście takie poczucie?
Wprost przeciwnie, jestem entuzjastą naszego państwa. Utwierdzają mnie w tym podróże zagraniczne, a odbyłem ich naprawdę w ostatnich latach wiele. I naprawdę polskie państwo w porównaniu z innymi wygląda bardzo solidnie. A nasze podejście, ciągłe niezadowolenie, też jest w porządku. Może to narzekanie powoduje, że państwo szybko się naprawia. Oczywiście, ma swoje wady. To nie jest tylko polska bolączka, że biurokracja trochę wyrodnieje. Nasza została przeformowana z tej peerelowskiej i powiedzmy, że to jest proces, który się jeszcze nie zakończył. Ale nawet w porównaniu z krajami europejskimi Polska jest dosyć silnym i sprawnym państwem.

To dlaczego Polacy nie mają poczucia, że tak jest?
We mnie też pokutuje przekonanie, że urzędnicy są okropni, i kiedy ostatnio miałem wybrać się do urzędu, żeby wyrobić paszport, to przedtem byłem dwa dni chory. A potem poszedłem i okazało się, że wszystko w miarę gładko zostało załatwione i w dodatku obsługa była miła. Nie jest idealnie, ale to się jednak zmienia.

Urzędy mają słaby PR?
PR nic tutaj nie pomoże. Potrzebne jest osobiste doświadczenie. Polacy przez kilkadziesiąt lat mieli złe doświadczenia w urzędach. Potrzeba kolejnych kilkudziesięciu, by zmienić stosunek do tych urzędów. Tak łatwo nie ma.

Nie wierzy Pan w siłę PR?
Trochę wierzę. Ale skuteczny jest tylko, jeśli stosuje się go dla uwypuklenia prawdy.

Polityka to siła prawdy?
Przede wszystkim siła osobowości. Ale podstawowa zasada brzmi: nie można kłamać. To każdy polityk powinien wiedzieć i większość do tej reguły się stosuje. A ci, co zapominają, płacą za to wysoką cenę.

Ciepło Pan mówi o polityce. Czemu nie chciał więc Pan w niej zostać? Na przykład ubiegać się o mandat posła?
Nie mam w sobie takiej potrzeby. Występy publiczne raczej sprawiają mi przykrość niż przyjemność. Nie jestem typem człowieka, który powie: jest tak a tak, wiem, co zrobić, żeby było lepiej, chodźcie za mną.

Przygląda się Pan politykom od dawna. Co pcha ludzi do niej? Ekstrawertyzm, żądza władzy?
Żądza władzy to zwrot pejoratywny, negatywnie odbierany. A przecież władza to coś absolutnie niezbędnego. Jeśli przypomnimy sobie "Drogę" Cormaca McCarthy'ego, to warto pamiętać, że w apokaliptycznym świecie, który on opisuje, najbardziej brakuje właśnie władzy.

Tyle że chętnych do sprawowania władzy jest zawsze więcej niż stanowisk.
I całe szczęście, że tak jest - najgorzej by było, gdyby był tylko jeden chętny.

Co decyduje o tym, że władzę zdobywa ta, a nie inna osoba?
Ważny jest moment historyczny - bo w różnych momentach poszukiwane są różne osobowości. To są bardzo naturalne procesy. Wyborcy mają w sobie pierwotną mądrość. Ona pozwala im rozszyfrować, kto jest kim, i dopasować kandydatów do swoich potrzeb. Owszem, są też goście, którzy puszczają baloniki i rzucają serpentynę, uważając, że w ten sposób wygrają wybory, ale to na pewno nie wystarczy.

Wierzy Pan w mądrość tłumu?
Wyborcy to nie tłum. Każdy z nich myśli oddzielnie i razem stanowią zbiorowość, w której mądrość wierzę.

Także w mądrość Polaków?
Tak, Polacy są mądrzy. Widać to po tym, co się wydarzyło u nas w ciągu ostatnich 25 lat. Wystarczyło, że dostaliśmy szansę, i natychmiast zaczęliśmy się bogacić, układać sobie normalne relacje ze sobą. Widać, jak szybko się zmieniamy - jakbyśmy byli w naturalny sposób przypisani do Europy Zachodniej.

Pan przyłożył rękę do ośmiu z rzędu zwycięstw Donalda Tuska. Co było takiego w Tusku, że Polacy wybierali jego, a nie jego rywala?
Teraz musiałbym powtórzyć ten cały wywód, który wygłosiłem przed chwilą. Obu panów Polacy znają na wylot, w ich wyborach nie było żadnego przypadku. Wyborcy świetnie ich widzieli, oceniali i dokonywali wyboru.
Myśli Pan, że Jarosław Kaczyński zdoła jeszcze wygrać wybory?
Nie umiem na to pytanie odpowiedzieć, gdyż wynik wyborów zależy też od kontekstu. Może się zdarzyć sytuacja, kiedy Polacy stwierdzą - nawet ci, którzy za nim nie przepadają - że jednak trzeba go poprzeć. Bo wyborcy nie wybierają polityka idealnego, lecz takiego, który ma mniej wad niż rywale. Jarosław Kaczyński ma bardzo dużo wad, natomiast być może kiedyś, w przyszłości, której nie umiemy przewidzieć, stanie w szranki z przeciwnikiem, który będzie miał ich jeszcze więcej.

Wspomniał Pan, że w polityce ważne są także szczęście i moment historyczny. Pana w jej świat wprowadzał Jan Rokita - podobnie zresztą jak Grażynę Gęsicką. Co sprawiło, że ona później związała się z PiS, a Pan z PO? Jak daleko było do tego, by poszedł Pan z nią?
Nie, to nie było możliwe. Po 2005 r. byłem człowiekiem bardzo mocno zagubionym politycznie. Nie związałem się z Janem Rokitą dlatego, że był konserwatystą - sam od takich poglądów jestem daleki - przede wszystkim widziałem w nim rewolucjonistę, który bezwzględnie dąży do naprawy państwa.

Szeryfa chcącego ściągnąć cugle.
Jego bezkompromisowość bardzo mi się wtedy podobała, ale też to był taki moment historyczny, gdy wydawało się, że trzeba wziąć domestos i wyszorować całą polską politykę.

I nagle trafił Pan do samego centrum życia politycznego. KPRM była dla Pana arkadią?
Bez przesady, ale nie ukrywam, że bardzo miło wspominam ten swój epizod. Rzeczywistość większości ludzi polega na tym, że wstają rano i przeklinają na samą myśl o tym, że muszą jechać do pracy. Ja przez siedem lat tego nie miałem. Różnie bywało w tej pracy, ale zawsze niezmiennie sprawiała mi przyjemność.

Rozmawiamy przy okazji książki, ale najcieplej opowiada Pan o pracy w polityce - choć teraz na życie zarabia Pan w firmie konsultingowej. Sporo tego. Kim tak naprawdę jest Igor Ostachowicz?
Zawsze miałem problem z samookreśleniem zawodowym. Nie umiem tego zrobić. Nie uważam się za PR-owca, ale nie umiem też myśleć o sobie jako o pisarzu. Gdy ktoś mnie pyta, to mówię, że piszę książki, nie że jestem pisarzem.

Chciałby Pan być intelektualistą w starym stylu, ale musi jakoś zarabiać pieniądze.
Oczywiście, chciałbym, żeby moi rodzice byli bogatymi ziemianami, a ja mógł się utrzymywać z przyznanej mi przez nich renty i zanurzyć się w wielkomiejskiej abnegacji, ale nigdy nie było mi to dane. Musiałem jakoś zatroszczyć się o siebie i innych. Moja córka ma dopiero siedem lat. Przede mną więc jeszcze dobre dwie dekady odpowiedzialności.

Mówi Pan o Polakach, którzy rano wstają i przeklinają, bo muszą jechać do pracy. A czy nie jest tak, że każdemu z nas wydaje się, że powinniśmy jak Kordian wspinać się na Mont Blanc w poszukiwaniu sensu życia, a nie gonić za pieniędzmi? I dysonans między tymi sytuacjami sprawia, że klniemy?
Nie wydaje mi się, żeby to było powszechne przekonanie. Ale zderzenie marzeń z rzeczywistością zawsze boli. Codzienność ma to do siebie, że na ogół męczy. W dodatku tak jesteśmy skonstruowani, że szczęście występuje tylko jako krótkotrwałe błyski i szybko przemijające eksplozje. Możemy je poznać, ale nie możemy go zatrzymać. To dość irytujące i trzeba mieć w sobie dużo pokory, żeby się nie zdenerwować. A jeszcze dookoła, w telewizji, w internecie, w kawiarniach widzimy ludzi, których całkiem niemądrze podejrzewamy o to, że ich to ograniczenie nie dotyczy. Że bezczelnie całymi latami szczęśliwie sobie żyją i nie przestają prowokacyjnie się uśmiechać. To wydaje się niesprawiedliwe.

To może Polacy powinni zacząć marzyć o czymś innym? Na przykład jak w Ameryce - o tym, by mieć lepszy samochód, większy dom?
Marzenia zawsze dają ukojenie. Akurat nie jestem przekonany, czy te, które pan proponuje, się sprawdzają. Dla mnie są nudne. W dodatku coraz większej liczbie osób udaje się je spełnić. Oczywiście, że jest łatwiej, gdy ma się więcej pieniędzy, ale sprawy to nie załatwia. Od własnego życia nie da się uciec.
Bo może aspiracje są źle rozbudzone - Polacy zamiast napisać książkę, szarpią się, by zarabiać pieniądze.
Naprawdę tak uważacie?

Tak - pisarze na polskiej drabinie społecznej stoją wyżej niż biznesmeni. Bez nowej książki nie umawialibyśmy się z Panem na wywiad.
Nie obraźcie się, cieszę się, że z wami rozmawiam, ale nie wyczerpuje to jeszcze znamion szczęścia. Każdy musi je zdefiniować po swojemu. Być może, jak ktoś zarobił dużo pieniędzy, to zaczyna mu się marzyć udzielanie wywiadów, ale nawet jeśli udałoby mu się przy ich pomocy osiągnąć wielką sławę, to nie sadzę, żeby coś to zmieniło.

To jaka jest definicja szczęścia według Igora Ostachowicza?
Sporo mądrych osób przede mną powiedziało, że szczęście jest w ogóle nieosiągalne. Być może droga do szczęścia prowadzi poprzez zrozumienie tego faktu. Najpierw trzeba sobie powiedzieć, że szczęście jest niemożliwe - a jak się z tym pogodzimy, to możemy wtedy odpuścić i w rezultacie się do niego zbliżyć. Pogodny pesymizm.

Ale czy poprzez pisanie książek do tego szczęścia Pan się choć trochę zbliża?
To moje ulubione zajęcie. Oczywiście, jak każda praca, potrafi zmęczyć. Z drugiej strony - przyjemna praca jest jeszcze lepsza niż zabawa.

Ma Pan już pomysł na kolejną powieść?
Jeszcze zanim zacząłem "Zieloną wyspę", miałem pomysł na inną książkę - ale go zawiesiłem. Teraz chciałbym do niego wrócić, choć tymczasem pojawił się inny pomysł, więc na razie nie wiem, który wybiorę.

Czego dotyczą te pomysły?
Oczywiście, nie powiem. Nie lubię w ogóle rozmawiać o książkach - a tym bardziej o tych, które jeszcze nie powstały. Lubię w pisaniu to, że przede mną jest jakaś niewiadoma. Gdy zacznę o niej opowiadać, to zaciągam zobowiązanie wobec czytelników i możliwości raptownie się skurczą.

A napisze Pan kiedyś książkę o polityce? Polską wersję "House of Cards"?
Nawet otrzymałem taką propozycję, ale nie mogę się do tego zabrać. Przede wszystkim mi się nie chce. W dodatku nie wiem, jak to zrobić, żeby być w porządku wobec osób, które znam i lubię.

Dlaczego właściwie chciał Pan pisać?
Mam po prostu wyobraźnię, z którą muszę coś robić. Można powiedzieć, że nie daje mi spokoju. Od dziecka wymyślałem alternatywne wersje książek, które czytałem, tygodniami układałem w głowie własne historie.

W Pana książkach czuć fascynację popkulturą.
Współcześni ludzie dużo więcej wiedzą o kinie niż o życiu. Nawet małe dzieci są w stanie w połowie filmu przewidzieć, jak się skończy, a nie potrafią przewidzieć najprostszych skutków swoich działań. Ta dysproporcja doświadczeń z wiekiem tylko się powiększa. Przywołując starą filmową prawdę - że najbardziej lubimy te piosenki, które znamy - dojdziemy do wniosku, że łatwiej się komunikować, odwołując się do schematów filmowych niż do doświadczeń życiowych.

Ta zasada obowiązuje też w polityce?
Dajcie mi już spokój z tą polityką.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na i.pl Portal i.pl