Igor Herbut: Pandemia pokazała mi to, co w życiu jest najważniejsze

Paweł Gzyl
Paweł Gzyl
brak
To miał być rok pod znakiem Igora Herbuta. Pierwsza solowa płyta, koncerty i festiwale, telewizyjny program. Świat stanął jednak w miejscu i wokalista LemOna musiał inaczej spojrzeć na swe życie. O tym opowiada nam w wywiadzie.

- Pierwszy solowy utwór nagrałeś siedem lat temu. Co sprawiło, że dopiero teraz zdecydowałeś się na stworzenie pierwszej autorskiej płyty?
- To była zupełnie inna historia. Ten pierwszy utwór był zrobiony na zamówienie do polskiej komedii „Wkręceni”. Nie była to moja autorska kompozycja, byłem tylko jej współautorem. Potem śpiewałem też takie piosenki do innych filmów – „Narzeczony na niby” czy „Miłość jest wszystkim”. „Chrust” skomponowałem, zaaranżowałem i wykonałem natomiast w zupełności sam. To jestem ja. Na albumie tym pokazałem, kim jestem, jak słyszę muzykę. Paradoksalnie – bardzo często bez słów, bo jestem fanem muzyki ilustracyjnej.

- No właśnie: podobno „Chrust” miał być początkowo płytą z muzyką instrumentalną. Co sprawiło, że zdecydowałeś się jednak na piosenki?
- Kilka aspektów. Utwory, które skomponowałem, były zainspirowane tym, co się dzieje wokół mnie w ostatnim czasie. Kiedy siadałem do mojego stuletniego fortepianu, instrumentalne kompozycje, które powstawały, były dla mnie pełne treści. Miały zabierać słuchacza do krainy, którą chciałem mu pokazać. W pewnym momencie stwierdziłem jednak, że warto będzie do tych utworów dodać słowa. Postanowiłem postawić sobie poprzeczkę jeszcze wyżej – żeby przekonać się, czy potrafię być jeszcze lepszym tekściarzem. Zrobiłem to – i obecny dialog ze słuchaczami, który odbywa się w internecie, pokazuje mi, że to było potrzebne.

- Piosenki na płycie są bardzo oszczędnie zaaranżowane – głównie na twój głos i fortepian. Dlaczego zdecydowałeś się je zaprezentować w takiej formie?

- Trudno powiedzieć, że się na cokolwiek zdecydowałem. Ja po prostu tak czuję muzykę i tak ją tworzę. Wokalnie jest na płycie dosyć wszechstronnie: jest bowiem bardzo intymnie, ale też jest tam pokazany mój pazur. W ostatniej części pokazuję wręcz całą skalę swojego głosu. To może zabrzmieć śmiesznie, ale po raz pierwszy wszystkie utwory na mojej płycie naprawdę mi się podobają.

- Teksty są bardzo intymne, ale jednocześnie uniwersalne. Jak udało ci się to pogodzić?
- Tylko i wyłącznie szczerością. Nie kalkulowałem tego. Oczywiście musiało mi się to podobać. Sam jestem bowiem dla siebie pierwszym słuchaczem i recenzentem. Staram się jednak słuchać dobrej muzyki i tekstów, myślę więc, że mam dobry gust. Te piosenki są inne od piosenek LemONa. Bo LemON to swoista chimera. Synteza kilku osobowości, historii, doświadczeń życiowych. „Chrust” to wyłącznie moja opowieść. To tak, jakbyś dostał mój pamiętnik. Czytasz go – i widzisz, że jego autor przeszedł już jakąś bramę i jest w szczęśliwej krainie, w której chce być. Droga do tego miejsca nie była jednak prosta. Wszystko się zmieniło, kiedy na świat przyszedł mój syn.

- Jak bardzo zmieniło cię ojcostwo?
- Kiedy rodzi się dziecko, rodzi się też mama i tata. I ja też narodziłem się na nowo. Zacząłem dostrzegać wiele rzeczy, których wcześniej nie widziałem. Choćby ludzki śmiech. Mój syn śmieje się całym sobą. My, jako dorośli ludzie zapominamy o tym. Dzięki dzieciom możemy jednak sięgnąć do swojej pamięci i przypomnieć sobie, jak to było na początku. Te drobne momenty miłości, spokoju, oddechu, radości były dla mnie inspiracją do stworzenia tej płyty. Stąd też jej tytuł. Bo te drobne momenty szczęścia są liche i kruche jak chrust, łatwo je zdeptać. A to właśnie one rozpalają najlepiej ogień i dają człowiekowi ciepło. Szczególnie mocno uświadomiłem sobie to teraz – w momencie zatrzymania świata w wyniku pandemii.

- Jakim jesteś ojcem?
- Na razie ciężko powiedzieć. Zobaczymy dopiero kiedyś. Teraz staram się nie zmącić tego oceanu miłości i szczęścia, jakim jest mój syn.

- Czego uczy cię Kai?
- Kiedy mój syn siedzi na krzesełku, lubi rzucać łyżkami. To może być dla kogoś denerwujące. Tymczasem on po prostu ćwiczy nową umiejętność. Fascynuje go to, że może coś wziąć i to spada. Nie ma wcale zamiaru wywołać czyjejś złości. On po prostu odkrywa świat. I to można przełożyć na nasze dorosłe myślenie. My też powinniśmy nie bać się i na nowo śmiało odkrywać świat. Choć innych może to irytować.

- Będziesz się wzorował jako tata na swoim tacie?
- Każdy ojciec chce być lepszy i mądrzejszy od swojego ojca. Żeby dziecko było lepsze i mądrzejsze. Tymczasem tak naprawdę nie trzeba wiele, jedynie patrzeć i słuchać. I pomagać.

- Nie obawiasz się, że jako muzyk rockowy będziesz często poza domem i przegapisz dojrzewanie swego syna?
- Ten rok miał być dla mnie rokiem pełnym wyzwań i odhaczania kolejnych baz. Miało się bowiem mnóstwo dziać: solowa płyta, mnóstwo koncertów i festiwali, płyta tygodnia w Trójce, jurorowanie w telewizyjnym programie dla młodych wokalistów. I bałem się, że nie zobaczę pierwszych kroków syna. Tymczasem niespodziewanie świat się zatrzymał – i postawił przede mną zupełnie inne wyzwania. Gdy mam gorszy moment, bo jestem wrażliwym człowiekiem, więc to, co się dzieje dookoła nas, dość mocno na mnie wpływa, staram się myśleć o tym, że dzięki temu zobaczę pierwsze kroki Kaia. Pandemia pokazała mi rzeczy, których przedtem nie dostrzegałem. To, co jest najważniejsze.

- Pierwszy utwór na „Chruście” zaczynasz śpiewając po łemkowsku. Skąd ten pomysł?
- „Latające słonie” napisał ze mną Kai – bo kiedy go komponowałem, leżał obok mnie i coś sobie gaworzył. Zaczynam śpiewać tę piosenkę po łemkowsku, ale wokal jest trochę schowany, co przykuwa uwagę słuchacza. To są swego rodzaju drzwi – i trzeba się trochę wysilić, by je otworzyć i wejść w inny świat. Dlatego potem pojawia się język polski: witam nim słuchacza i zapraszam do wędrówki przez moją historię. Chciałbym, aby mi zaufał i posłuchał tej płyty od początku do końca. Jak zamkniętej opowieści. Ponadto, pierwsze słowa na pierwszym albumie LemOna, wydanym osiem lat temu, też zaczynały się po łemkowsku. Jak zaklęcie. Jak modlitwa. Jak porozumiewawcze spojrzenie ze słuchaczami, którzy są ciekawi czegoś więcej.

- Jak ważna dla ciebie jest łemkowska tradycja?
- To, gdzie się urodziłem i wychowałem, bardzo mocno na mnie wpłynęło. Z jednej strony sam krajobraz: przestrzeń, góry, lasy i łąki, a z drugiej – łemkowskie śpiewy, wokalne polifonie, prawosławne obrzędy. Oczywiście dzisiaj jestem już innym człowiekiem, w innym miejscu mojego życia. Znalazłam sobie inny świat, w którym jestem szczęśliwy. Nie zapomniałem jednak skąd pochodzę. Uważam, że powinniśmy dbać o tradycję, z której wyrastamy, bo ona określa naszą tożsamość i inspiruje do tworzenia.

- Dzisiaj żyjemy w czasach internetowego hejtu. Zetknąłeś się kiedykolwiek z szykanami ze względu na swoje pochodzenie?
- Oczywiście. Jest to smutne – wszyscy przecież jesteśmy takimi samymi ludźmi. Ja nie do końca rozumiem wszystkie te podziały, które istnieją na świecie. Nawet w kwestii muzyki: ty jesteś popowy, ty jesteś jazzowy, ty jesteś cool, ty nie jesteś cool. Nie wiem skąd się to bierze. Dlatego ja się tym w ogóle nie przejmuję. Teraz nagrałem bezkompromisową płytę, na której nie ma „radiowych” hitów, a niektóre utwory trwają po dziewięć minut. To zupełnie coś innego niż LemON. Wierzę jednak, że kiedy ktoś jest inteligentny, to nie uznaje żadnych podziałów i doceni zarówno płyty LemONa, jak i tę moją.

- Pochodzisz z małego miasteczka – Przemkowa. Trudniej ci było przez to zaistnieć w show-biznesie?
- Nie sądzę. Przełomowym momentem była wygrana w „Must Be The Music”. Mogłem tam przyjechać z wielkiego miasta, mogłem – z małego miasteczka. To nie miało wielkiego znaczenia. Program był jednak tylko drogowskazem – to nie było tak, że po jego wygraniu nagle otworzyły się przed nami pokoje ze złotymi klamkami i złotymi pisuarami w środku. Zwycięstwo otworzyło przed nami kilka dróg – ale to my sami musieliśmy wybrać, którą z nich podążymy. Trzeba było z wielu rzeczy zrezygnować i włożyć wiele pracy, aby ostatecznie odnieść sukces.

- Teraz mieszkasz w Warszawie. Jak bardzo ten świat różni się od świata, który zostawiłeś za sobą w Przemkowie?
- Ja jestem staroświecki. Cenię sobie codzienne rytuały czy spotkania z bliskimi mi osobami. Trochę poznałem ten show-biznes: podotykałem go i popróbowałem. Jakiś czas temu postanowiłem sam siebie przekonać, że świetnie pasuję do świata show-biznesu. Na szczęście zanim całkiem się wykoleiłem, na świecie pojawił się Kai. Teraz staram się być jak najlepszym wokalistą i muzykiem, pisać jak najpiękniejsze melodie, ciągle się rozwijać i eksperymentować. Wydałem więc solową płytę, na której zagrali muzycy, z którymi gram w LemON. Wszyscy pytają dlaczego nie zadzwniłem po innych muzyków, skoro ten album to ewidentnie nie jest LemON. Ale ja jestem staroświecki. Przywiązuję się do ludzi. Nie umiem myśleć: ci na mnie teraz poczekają, bo ja chcę pograć z kimś innym. Może to właśnie jest „przemkowskie”.

- W jednym z wywiadów powiedziałeś, że masz niewielu przyjaciół. To dlatego, że w show-biznesie panuje ostra rywalizacja?
- Ja z nikim nie rywalizuję. Przeciwnie: szukam ciekawych ludzi, którzy mogliby mnie zainspirować. Ale faktycznie: dużo się oceniamy – patrzymy na siebie z boku, z góry, z dołu. To jest zupełnie niepotrzebne. Dlatego ja nie oglądam się na innych i skupiam na tym, co mogę sam zrobić. Tak było z „Chrustem” – stworzyłem tę płytę bez żadnego autora, kompozytora i producenta z zewnątrz. To było trudniejsze niż wtedy, gdybym kogoś zaangażował do pomocy. Ale mam świadomość, że to jest dobre. Może brzmi to nieskromnie, ale po prostu włożyłem w tę płytę całe serce i jestem z niej dumny. Staram się więc zarazić dobrą myślą i energią innych.

- Niedawno oglądaliśmy cię jako jurora w telewizyjnym programie „The Four. Bitwa o sławę”. Co sprawiło, że zdecydowałeś się na udział w tym talent-show?
- Chęć nowej przygody i nowego doświadczenia. Tęsknię za tym programem – i mam nadzieję, że po przerwie spowodowanej koniecznością zawieszenia jego produkcji ze względu na pandemię, szybko wróci on na antenę. Było to dla mnie niesamowicie inspirujące. Ponieważ sam kiedyś brałem udział w talent-show jako uczestnik, okazało się, że potrafię zrozumieć tych, którzy przyszli do „Bitwy o sławę”. Mogłem wejść w ich skórę. To są ludzie, którzy przeskoczyli już pewną poprzeczkę i poszukują dla siebie nowych bodźców i możliwości. Widząc takiego młodego człowieka, widziałem w nim trochę siebie. Dlatego jako juror byłem surowy i wymagający. Bo czułem się jakbym oceniał samego siebie. Szukałem w tym programie kogoś, kto w przebije sufit, tak jak ja kiedyś w „Must Be The Music”. Pamiętam, że tak mocno się wtedy zaangażowałem, iż śpiewając, poczułem krew w ustach. Bo wydobyłem z siebie krzyk – i doszło do wylewu w gardle.

- Patrycja Markowska mówiła, że kiedy jurorowała w „The Voice” nie mogła spać po nocach, bo miała wyrzuty sumienia wobec tych, których odrzuciła. Ty nie miałeś takich problemów?
- Ja nie mogłem spać po pierwszym odcinku. Z różnych powodów. Zaangażowałem się mocno emocjonalnie w ten program. To było dla mnie coś nowego. Teraz tęsknię za tym programem, bo sam się dzięki niemu wiele nauczyłem. I to jest ekstra.

- Jakie relacje miałeś z pozostałymi jurorami: Kubą Badachem i Natalią Nykiel?

- Kuba to jest mój idol od zawsze. Pamiętam jak kiedyś poszedłem na koncert Poluzjantów do wrocławskiej Bezsenności. Miałem wtedy osiemnaście lat. Nie było już biletów i kupiłem jeden cztery razy drożej niż w kasie od konika. Po koncercie jakimś cudem trafiłem za kulisy i zrobiłem sobie z Kubą zdjęcie. Mam je do dzisiaj i kiedy nagrywaliśmy program, pokazałem mu je i obaj mocno się uśmialiśmy. To niewiarygodne, kiedy dawny idol staje się naszym kumplem, można do niego zadzwonić i pogadać o życiu i muzyce. Albo kiedy on mówi, że twoje piosenki są super. Jest takie powiedzenie: „Pracuj tak, aby twoi idole byli twoimi rywalami”. Ja to zmieniłem na: „Pracuj tak, aby twoi idole byli twoimi przyjaciółmi”.

- Z Natalią też tak się zakumplowałeś?
- Natalia jest z zupełnie innej planety. Dlatego ona zupełnie inaczej postrzega śpiewanie i bycie na scenie. I to jest bardzo ciekawe. Lubimy się, ale jesteśmy bardzo różni w opiniach. Ale właśnie tak to powinno wyglądać.

- Gdyby nie „Must Be The Music” nie byłoby LemONa?
- Prawdopodobnie tak. LemON powstał na scenie „Must Be The Music”. Bo to właśnie stojąc w kolejce na casting do tego programu, wymyśliliśmy nazwę LemON. Od słów „Lem”, czyli Łemkowie i „On” od angielskiego „turn on” czyli „włącz”. Od tamtej pory wydaliśmy cztery płyty, z których każda jest swego rodzaju elektrokardiogramami naszych emocji z czasu jej powstawania. Teraz planujemy następną – miłą, przyjemną, w dobrym i szlachetnym stylu oraz – mam nadzieję - „radiową”

- Wasze piosenki zawsze były „radiowe”. To było naturalne czy wykalkulowane?
- To nie było takie proste. Nasze piosenki to nie jest taki łatwy pop, który przechodzi bez problemu przez wszystkie badania słuchalności. O to, by „Scarlet” była grana w radiu, walczyli sami nasi fani. Podobnie było z „Napraw”. Dzisiaj nie wyobrażam sobie, żeby te piosenki mogły być grane w radiu. Bo radio bardzo się zmieniło. My trafiliśmy na taki ostatni moment, w którym ze swoją wielką emocjonalnością i moim darciem mordy, można było jeszcze pojawić się w mainstreamowym radiu. Teraz tęsknię za takim radiem. To jest bardzo miłe, kiedy stoi się samochodem na światłach i widzi się, że człowiek w aucie obok buja się w rytm twojej piosenki, która leci w radiu.

- Wasza ostatnia płyta „Tu” była bardziej ambitna. Co spowodowało ten zwrot?
- Wszystkie nasze płyty były ambitne. Na każdej dawaliśmy z siebie wszystko. „Tu” była jedynie bardziej alternatywna do tego, co graliśmy wcześniej. Ale nasi fani bardzo dobrze ją przyjęli. Pamiętam Przystanek Woodstock w 2017 roku, kiedy wielkie tłumy pogowały do piosenek z tej płyty.

- Radio gra Twoje solowe piosenki z „Chrustu”?
- Radia lokalne. I za to serdecznie im dziękuję.

- Co sądzisz o tym, co się dzieje obecnie w Trójce?
- To dla mnie bardzo ważna rozgłośnia. Do dziś pamiętam jak pierwszy raz jechałem do Marka Niedźwieckiego z naszą płytą. Pamiętam jak grał potem piosenki z naszego albumu „Tu”. Pamiętam też jak spotkałem Annę Gacek, która postawiła przede mną wyzwanie: jest niedziela, napiszesz na czwartek utwór do dowolnego wiersza z okazji Światowego Dnia Poezji - i dzięki niej na „Chruście” znalazł się „Los” do słów Leopolda Staffa. Wszyscy wiemy i widzimy, co się wydarzyło teraz z Trójką. Jest mi smutno z tego powodu. „Chrust” miał być „płytą tygodnia” w Trójce – ale zrezygnowaliśmy z tego. To wspaniałe uczucie dla muzyka, kiedy gra go Ania Gacek, Marek Niedźwiecki czy Piotr Metz. A kto ma nas grać teraz?

od 12 lat
Wideo

Bohaterka Senatorium Miłości tańczy 3

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera

Materiał oryginalny: Igor Herbut: Pandemia pokazała mi to, co w życiu jest najważniejsze - Plus Gazeta Krakowska

Komentarze

Komentowanie artykułów jest możliwe wyłącznie dla zalogowanych Użytkowników. Cenimy wolność słowa i nieskrępowane dyskusje, ale serdecznie prosimy o przestrzeganie kultury osobistej, dobrych obyczajów i reguł prawa. Wszelkie wpisy, które nie są zgodne ze standardami, proszę zgłaszać do moderacji. Zaloguj się lub załóż konto

Nie hejtuj, pisz kulturalne i zgodne z prawem komentarze! Jeśli widzisz niestosowny wpis - kliknij „zgłoś nadużycie”.

Podaj powód zgłoszenia

Nikt jeszcze nie skomentował tego artykułu.
Wróć na i.pl Portal i.pl