Hubert "Spięty" Dobaczewski, wokalista Lao Che: Na Boga jestem za krótki [ROZMOWA]

Marcin Mindykowski
- Moje teksty zawsze są subiektywną oceną świata i mojego w nim miejsca - mówi Spięty
- Moje teksty zawsze są subiektywną oceną świata i mojego w nim miejsca - mówi Spięty fot. Agnieszka Świderska
Z Hubertem "Spiętym" Dobaczewskim, wokalistą i tekściarzem zespołu Lao Che, rozmawia Marcin Mindykowski

Już po poprzedniej płycie, "Prąd stały/Prąd zmienny", mówiłeś, że myślicie o nagraniu materiału, który nie tylko okaże się zaskakujący w zestawieniu z Waszymi poprzednimi dokonaniami, ale też będzie nieprzewidywalny z piosenki na piosenkę. Na Waszym najnowszym albumie, "Soundtracku", chyba się to udało, bo rozpiętość stylistyczna jest tu imponująca: rock, hip-hop, ambient, funk...
Rzeczywiście, poszczególne kompozycje wyraźnie się od siebie różnią, choć łączy je wspólne brzmienie. Za punkt odniesienia przyjęliśmy uznane, klasyczne soundtracki [ścieżki dźwiękowe - red.], np. te z filmów Tarantino. Tam też jest zbieranka różnych kapel, starych i nowszych nagrań, mocno od siebie odległych. Ale w ramach jednej płyty okazuje się to ciekawe i pozwala wrócić myślami do obrazów z tych filmów.

Do tej płyty też miał ponoć powstać film, ale ostatecznie nic z tego nie wyszło...
Chcieliśmy to zrobić "od końca". Najpierw mieliśmy pewne wyobrażenie: te zmienne stylistyki i atmosferę płyty, która opowiada o jakimś końcu, początku, zmierzchu, napięciu. I ta muzyka - która ma w sobie sporo powietrza i której nastrój często wykładamy w długich, sześciominutowych kompozycjach - miała zasugerować film. Ale film się nie ukazał. Kto wie, czy tak nie jest jednak ciekawiej: rzecz jest subiektywna, otwarta, niczego nie narzuca odbiorcy. I zrealizowaliśmy naszą intencję - nagraliśmy płytę do filmu, którego nie ma.

Ciągle eksperymentujecie ze swoją muzyczną tożsamością. Tym razem w ucieczce od samych siebie miał Wam pomóc brytyjski producent Eddie Stevens?
Jako Lao Che nie mamy zagrzanego miejsca. Jesteśmy zespołem, który ciągle poszukuje, stawia na ryzyko - raz się opłaca, czasem mniej. Nagraliśmy cztery płyty, które różnią się od siebie i które odcisnęły jakiś ślad w polskiej muzyce. I przy "Soundtracku" potrzebowaliśmy takiego wsparcia z zewnątrz. Postawiliśmy na ryzykowną kartę: na gościa, który ma gdzieś to, co robiliśmy wcześniej, w jakim momencie jesteśmy, co sobą reprezentujemy. Mieliśmy pomysł na płytę, wysłaliśmy mu demo. On się do tego zapalił, wszedł w to i nadał temu materiałowi swój sznyt, który nas odświeżył.

Przyjmowaliście jego producenckie rady bezkrytycznie?
Mogliśmy, jak dotychczas, wyprodukować materiał sami, ale nasze spory o dobór utworów czy brzmienie miałyby poziom i energię, które towarzyszą temu zespołowi od początku. Żeby coś zmienić, dokonać rewolty, potrzebowaliśmy więc kogoś, kto wszedłby z butami w naszą propozycję piątej płyty. I Eddie bardzo subtelnie, ale też w sposób zdecydowany, poparty wiedzą i zaangażowaniem, proponował swoje rozwiązania. Spieraliśmy się z nim, ale dżentelmeńsko.

Atmosferę napięcia i niepokoju kreślisz też w tekstach...
Moje teksty zawsze są subiektywną oceną świata i mojego miejsca w nim. Przed nagrywaniem wyobrażałem sobie tę płytę jako przekaz, który buduje, idzie ku górze. Ale wyszła refleksyjna rzecz o rozsypce, smutku, lęku, która jest też pewnym pytaniem: coś się kończy, ale czy zacznie się coś nowego? I muszę to przełknąć, bo jeśli te teksty miały być prawdziwie, musiałem uczciwie opowiedzieć o tym trudnym czasie, który na mnie przyszedł.

Deklarujesz: "Rzuciłem palenie i Kościół też/ Do pierwszego czasem wracam, do drugiego - nie". Ale już po Waszej trzeciej płycie, "Gospel", mówiłeś, że instytucjonalna, obudowana rytuałem religijność nie zbliża Cię do Boga, a raczej od Niego oddala.
I to jest kontynuacja tych rozważań, tylko może podana w mniej kulturowy i ironiczny sposób, a bardziej osobisty, dotykający istoty problemu: mojego miejsca w Kościele jako religii, w której wyrosłem, z którą się utożsamiam, ale w której nie do końca potrafię się odnaleźć. Ale nie wiem, czy ten brak kompatybilności wynika z błędów Kościoła, z podawania tej wiary w taki a nie inny sposób, czy raczej z moich ograniczeń, mojego wieku. Po prostu biorę się z tym za bary, boksuję, przepycham.

Krytyka Kościoła to dziś nie za łatwy temat?
Ta instytucja jest w naszym kraju każdemu znana, jej rola - tak jak nasza sytuacja, nasze potrzeby - zmieniała się na przestrzeni ostatnich lat. Dziś Kościół dostaje po głowie, ale mnie to wcale nie cieszy, nie chcę mu niczego wytykać. Z siebie też nie zawsze jestem dumny. Tyle że ta idea, ta instytucja mnie nie pociąga. Może to wynika z faktu, że podanie Boga to bardzo indywidualna sprawa i tylu jest Bogów, tyle sposobów Jego widzenia i odbierania, ilu ludzi na świecie. Zawężenie tego do jednego pomysłu zawsze będzie więc ograniczone. A Bóg jest przecież nieograniczony.

W kilku tekstach wadzisz się też z samym Bogiem...
Jestem agnostykiem, dużo myślę o Bogu i Jego obecności w moim życiu. Ale to jest tylko przekomarzanie się z Bogiem, bo na Boga jestem, mimo wszystko, za krótki (śmiech). Piszę, że mnie unika, choć oczywiście czuję Jego obecność, wiem, że Jego energia mi sprzyja. Tyle że jest wycofana, zostawia pole, niczego nie narzuca. A czasem gdyby narzuciła, byłoby łatwiej. On daje mi wolność - i to jest brzemię.

W chyba najbardziej przejmującym utworze, "Idzie wiatr", godzisz się z przemijaniem, ulotnością, tym, że kiedyś nikt nie będzie o Tobie pamiętał...
W tej intencji kleciłem ten tekst. Ale chodziło mi też o taką atmosferę, że coś nadchodzi. Bo kiedy zapuka do twoich drzwi nieszczęście, związane z nim cierpienie daje możliwość zmiany. A taki bezpieczny stan, ułożone życie zawodowe i rodzinne cię usypia. I po czasie robi się ciepło, ale też duszno. Jeździsz na koncerty, ludzie przychodzą, popijasz whisky, palisz papieroski. Jedyne cierpienie dotyczy gorszego koncertu czy słabszej recenzji. Ale to nie są chyba rzeczy, na których trzeba by budować coś większego. Dlatego czekam na jakąś zmianę, choć ona może być bolesna, mocna. I wiem, że ten wiatr nie będzie zadawał pytań, tylko zetnie mnie z nóg. Parę razy już mnie w życiu ściął i to były momenty, które mnie ukształtowały, zbudowały. Czekam więc, ale też się tego boję.

Codziennie rano najważniejsze informacje z "Dziennika Bałtyckiego" prosto na Twoją skrzynkę e-mail. Zapisz się do newslettera!

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Materiał oryginalny: Hubert "Spięty" Dobaczewski, wokalista Lao Che: Na Boga jestem za krótki [ROZMOWA] - Dziennik Bałtycki

Komentarze

Komentowanie artykułów jest możliwe wyłącznie dla zalogowanych Użytkowników. Cenimy wolność słowa i nieskrępowane dyskusje, ale serdecznie prosimy o przestrzeganie kultury osobistej, dobrych obyczajów i reguł prawa. Wszelkie wpisy, które nie są zgodne ze standardami, proszę zgłaszać do moderacji. Zaloguj się lub załóż konto

Nie hejtuj, pisz kulturalne i zgodne z prawem komentarze! Jeśli widzisz niestosowny wpis - kliknij „zgłoś nadużycie”.

Podaj powód zgłoszenia

Nikt jeszcze nie skomentował tego artykułu.
Wróć na i.pl Portal i.pl