5/7
Siedziba starostwa w Kostopolu...
fot. Narodowe Archiwum Cyfrowe

Siedziba starostwa w Kostopolu

Zostaliśmy, nie z własnej woli, obywatelami ZSRR - pani Teresa Kapituła, kiedy wypowiada do zdanie, mimo że minęło już od tego czasu ponad 60 lat, nie potrafi ukryć emocji. - Mama nam to oznajmiła po powrocie z NKWD. To był starszny czas, ale mamy wytłumczyła nam, że nie można inaczej, że jeśli mamy razem być, to tak trzeba. Zresztą wszystko jakoś się ułoży, trzeba zaufać bogu. Mniej więcej w tym czasie pojawiły się pierwsze pogłoski o Katyniu, o mordzie na polskich oficerach. Któregoś dnia przywieziono z Tuły transport "wrogów ludu", którzy, ponoć, sympatyzowali z Niemcami. Ale jacy to wrogowie, skoro w Sowchozie Arszalińskim pojawiły się kobiety i dzieci. Do naszej ziemianki dokwaterowano kobietę. Ona, w wielkiej tajemnicy, powiedziała mamie, że mordu w Katyniu dokonali Rosjanie. Mama nie za bardzo w to wierzyła, zresztą wtedy nie miała pojęcia, że w grupie zamordowanych mógł być jej mąż. Pisała więc, gdzie tylko się dało, także do Moskwy, prośby o informacje, gdzie też podziewa się podoprucznik Wojska Polskiego Ignacy Piechowiak. Władza rosyjska odpisywała, a i owszem. Najczęściej jednak informowała, że trwa wojna ojczyźniana i nie ma czasu na szukanie, wyjaśnianie. Po wojnie, dopiero po wojnie, czekać, czekać. Co ciekawe, sztabowcy armii generała Władysława Andersa mieli już wtedy listy, także i tych z obozu w Kozielsku. Wiedzieli, że zostali zamordowani i wdowom, przebywającym na terenie ZSRR, przyznali po 500 rubli renty czy zapomogi. To była astronomiczna kwota, która trafiła i do nas, tyl e tylko, że pieniądze były bezużyteczne. Pyta pan dlaczego? Przecież w stepie nie było za nie co kupić. W najbliższym mieście, czyli Kustanai tak, ale jak tam dojechać, nie to wtedy było nierealne.

Paczka, zwykła paczka może być kością niezgody, ba nienawiści nawet, ale po kolei. Niech opowiada pani Teresa. - To było latem 1944 roku, tak tak, latem. Przyszło zawiadomienie, że przyszła do mamy paczka, jak dobrze pami ętam z Iraku. Kto wysłał, co i jak, nie wiem, za Boga nie wiem. Może pani Madejska, którą z nami zesłano, ale ona wcześniej z Kazachstanu wyjechała. Może. Nieważne. W każdym razie paczka to kłopot, bo przecież trzeba było ją odebrać z centrali, a to jakieś 30 kilometrów od naszej ziemianki. Boże jedyny jak się tam dostać? Pieszo? Nie, bo potem paczkę trzeba przytaszczyć. Poprosiła więc mama dyrektora sowchozu niejakiego towarzyszła Orłowa, żeby wypożyczył konia z wozem. Ten jednak zgody nie wyraził. Pewnego dnia wyjechał na jakieś tam szkolenie, a jego zastępca Kazach mówi: ""jedź Mario Antonowna i jeszcze masz pomocnika i towarzysza na podróż, ot daję młodego chłopaka". I mama pojechała. Paczka była z Czerwonego Krzyża, wewnątrz zaś cuda, cudeńska, herbata, kawa, czekolada w proszku, odzież. Kazach dostał od mamy, w podzięce, herbatę. To napój, który oni cenili szczególnie. Pojawił się i dyrektor sowchozu, a jakżeby. Przyszedł i mówi, że on też chce podarek, a mama na to, ze za nic w świecie, bo na to nie zasługuje. Wtedy on rzekł do mamy, pamiętam jak dziś: "Marija Antonowna, pamiętaj, tu zostaniesz i tu zdechniesz". Życie pisało dla nas inny scenariusz. Nie zostaliśmy tam, a kiedy nadszedł czas wyjazdu mama, kobieta dumna, jak to Polak, wypaliła naczelnikowi sowchozu "A jednak stąd wyjeżdża i wracam do Polski, towarzyszu Orłow, do widzenia".

6/7
Fragment miasta od strony jeziora...
fot. Narodowe Archiwum Cyfrowe

Fragment miasta od strony jeziora

Przejdźmy do wyjazdu. Polacy spodziewali się, że nastąpi zaraz po zakończeniu wojny, ale nic z tego. Poprawiło się za to zaopatrzenie w sołchozowym sklepiku. Pani Teresa wspomina, że razu pewnego dowieziono flakoniki perfum na które rzucili się mężczyźni - wszystkie wypijając.

Wiosna 1946 roku i nadzieja na wyjazd do Polski. Któregoś dnia krzyk głośny "Polaki sobirajties - jedietie w Polszu, w Polszu". Radość nie do opisania, koniec gehenny, poniewierki.

- Ale jak tui jechać, skoro butów nie mamy - opowiada pani Teresa. - Po prostu nie mamy i już. Na boska chodziliśmy. Brat miał zresztą strasznie poranione stopy. Miejscowi radzili, że aby nie przyplątała się choroba, to musi na rany sikać i tak też robił. Ale buty, buty, skąd wziąć? Zprzyjaźniona z mamą Inguszka wpadła w końcu na pomysł. Zobaczyła, że mama ma serdaczek, taki przedwojenny z Zakopanego. I z tego serdaka zrobiła nam łapcie w których wjechaliśmy do Polski. Boże jak myśmy wyglądali, nie tylko my zresztą, bo inni zesłańcy także, obdarci, nędzni, ale szczęśliwi, bo jechaliśmy na zachód, do Polski.
Transport z Piechowiakami kierował się na Poznań. W pobliskim zaś Swarzędzu mieszkała rodzina ojca. W kiedy pociag przejeżdżał przez Swarzędz mama wyrzuciła na peron zawiązaną chusteczkę z informacją w środku o nas. Kolejarz doręczył niecodzienną przesyłkę. W Poznaniu odnalazł nas wujek Władek i zabrał z transportu. Wtedy, do Swarzędza, jechałam po raz pierwszy osobowym pociągiem.

Pani Maria z córką Teresą i synem Januszem zamieszkali u rodziców męża. To tam, w Swarzędzu, dotarło do niej, no prawie, że mąż został zamordowany w Katyniu. Jak spod ziemi wyrośli koledzy jej mężą, którzy widząc, że mają przed sobą schorowaną, wyniszczoną przez malarię i życie w nędzy, kobietę natychmiast zaoferowali pomoc. To dzięki nim, mama pani Teresy podleczyła się. Tak naprawdę jednak nigdy do końca w śmierć męża nie uwierzyła. Ona zawsze czekała na niego, zawsze ...

7/7
Kostopol. Drewniany kościół...
fot. Narodowe Archiwum Cyfrowe

Kostopol. Drewniany kościół

- To było, i nadal jest, niesamowite środowisko - mówi pani Teresa. - Kiedy zapytano brata, na egzaminie do gimnazjum o ojca, zamilkł, wiedział już, że Katyń to temat tabu. Wtedy jeden z nauczycieli, siedzący w komisji egzaminacyjnej, powiedział "Januszku, opowiedz o swoim tacie, nie bój się, jesteś wśród przyjaciół".

Życie płynie. Oddala się kazachski koszmar, choć zapomnieć o sobie nie pozwoli nigdy. W roku 1952 nasza rozmówczyni, po skończeniu Liceum Pedagogicznego w Poznaniu, ląduje z nakazem pracy, w Księżej Wólce, gdzie zaczyna uczyć w 4-klasowej szkole języka rosyjskiego. Potem jest Drużbin i od roku 1973 Pęczniew. W tej miejscowości, na miejscowym cmentarzu, spoczęła jej mama. Na grobowcu jest też tablica informująca o ojcu. - Tak, tu leży bohater - mówię dzieciom, młodzieży, bo wszyscy mnie tu znają. - Ale obok pochowana jest bohaterka. Ona przeprowadziła dwoje dzieci przez koszmar zesłania i zachowała polskość, wiarę i miłość do tego co polskie.

Niektórzy z tych, których wojna wygoniła z dawnych Kresów Wschodnich, nie chcą tam wracać, a pani Teresa bywała w ukraińskich dziś Piaskach koło Kostopola na Wołyniu, gdzie spędziła pierwsze lata dzieciństwa. - Jak jechałam pierwszy raz, to myślałam, że serce mi wyskoczy - mówi. - Patrzę, a tu wszystko się przypomina. Przyjęto nas cudownie. Pamiętają Piechowiaków. Ale teraz tu mój dom, w Pęczniewie.

Zobacz również

Turyści ruszyli na szlaki w Tatry. Tłoczno robi się przed kasami biletowymi

Turyści ruszyli na szlaki w Tatry. Tłoczno robi się przed kasami biletowymi

Najlepsze oprawy z finałów Pucharu Polski. Przoduje Legia

Najlepsze oprawy z finałów Pucharu Polski. Przoduje Legia

Polecamy

Turyści ruszyli na szlaki w Tatry. Tłoczno robi się przed kasami biletowymi

Turyści ruszyli na szlaki w Tatry. Tłoczno robi się przed kasami biletowymi

Lukas Podolski: Boję się tego, co może czekać Górnika Zabrze w przyszłym sezonie

Lukas Podolski: Boję się tego, co może czekać Górnika Zabrze w przyszłym sezonie

Świetny mecz i cztery gole w Monachium. Remis w pierwszym półfinale Ligi Mistrzów

Świetny mecz i cztery gole w Monachium. Remis w pierwszym półfinale Ligi Mistrzów