Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Historia. Roznosić powstańczą gazetę (ROZMOWA)

Hanna Wieczorek
Stanisław Wołczawski, ps. Kazimierz
Stanisław Wołczawski, ps. Kazimierz fot. materiały Instytutu Pamięci Narodowej
O Warszawie i warszawiakach podczas okupacji niemieckiej, wybuchu powstania, krowach, szafach i dowcipach „ku pokrzepieniu serc” opowiada Stanisław Wołczawski, ps. Kazimierz

Ile miał Pan lat w chwili wybuchu II wojny światowej?
Przed wojną ukończyłem trzy klasy szkoły powszechnej.

I do szkoły wrócił Pan po pięciu latach?
W czasie okupacji Niemcy pozwalali Polakom uczyć się jedynie w szkołach powszechnych, dzisiaj nazwalibyśmy je podstawowymi. Ale i tak były one mocno okrojone – bez geografii, historii. Taką właśnie szkołę podstawową ukończyłem w Warszawie na Bielanach u księży marianów w 1942 roku. Potem chodziłem na tajne komplety do księży salezjanów. Gimnazjów, liceów w okupowanej Warszawie nie było. Niemcy ich zakazali, Polacy mieli być tylko robotnikami dla Rzeszy. Udało mi się ukończyć dwie klasy gimnazjalne na tajnych kompletach. Oficjalnie nazywało się to, że chodzę do szkoły stolarskiej, ale hebla nie widziałem. Okupacja była straszna. Wychodząc z domu, nie wiedziało się, czy uda się wrócić. Cały czas rozstrzeliwano, wieszano Polaków. Ciężko się żyło, światło elektryczne było tylko przez jedną godzinę na dobę, więc wszyscy mieli karbidówki, oświetlenie gazowe. Wszystko było na kartki, miesięczna porcja to było 4 kilo i 40 deka chleba, było jeszcze 40 deka marmolady, około 40 mięsa. Ale duch w narodzie nie upadał. Każdego dnia okupacji powstawał nowy dowcip wyśmiewający Hitlera lub Niemców. Jaki? A choćby taki: Kiedy w okupowanej Warszawie pojawiły się w tramwajach, sklepach czy restauracjach tabliczki z napisami: „Nur für Deutsche”, następnego dnia tabliczki „Nur für Deutsche” zawisły na latarniach. Albo opowiadano sobie, jak to pewna warszawianka idzie do spowiedzi i mówi: Zgrzeszyłam, proszę księdza, ile razy widzę niemiecki samolot przeklinam i mówię: A niech cię cholera. Ksiądz odpowiada: Zgrzeszyłaś, córko, powinnaś mówić: Wieczne odpoczywanie racz dać im Panie.

W czasie wojny należał Pan do podziemnych organizacji?
Oczywiście wiedziałem, że Polacy walczą z Niemcami, wiedziałem o Szarych Szeregach, o młodzieży walczącej. Chciałem się do tej walki przyłączyć, ale ojciec mówił: Poczekaj, przyjdzie twój czas, to pójdziesz walczyć. I faktycznie przyszedł. Przybiegł do mnie kolega, z którym chodziłem na komplety i mówi: „Masz się zgłosić 1 sierpnia na Szpitalną 12 do Wojskowych Zakładów Graficznych nr 1. Miałem wtedy 14 lat, ale do wszystkich dokumentów podawałem, że skończyłem piętnaście. 1 sierpnia nie nie udało mi się przedostać na Szpitalną. Nie mogłem przejść, ponieważ w budynku obok, na placu Napoleona, była Poczta Główna, gdzie bronili się Niemcy. Na miejsce zbiórki dotarłem dzień później.

W końcu dotarł Pan do Wojskowych Zakładów Graficznych i...
Przysięga, furażerka, opaska na ramię z napisem WP – czyli Wojsko Polskie i dwie torby. Miałem roznosić po ulicach walczącej Warszawy prasę powstańczą. W zakładach graficznych drukowano bowiem biuletyn informacyjny. Nakład był bardzo duży, wynosił ponad 20 tysięcy egzemplarzy. Oprócz tego w swoich torbach nosiłem „Rzeczpospolitą” – organ podziemnego państwa polskiego oraz „Robotnika” – gazetę wydawaną przez Polską Partię Socjalistyczną „Wolność, Równość, Niepodległość”.

Miał Pan wypchane torby. Ludzie chcieli czytać powstańcze gazety?
Na jedną kamienicę przypadała jedna gazeta. Pamiętam, że ludzie sobie ją z rąk wyrywali, ponieważ tam były nie tylko informacje ze świata, z Polski, wiadomości powstańcze, ale także różne porady. Na przykład, co zrobić w razie pożaru, jak sypać piasek, by ogień się nie rozprzestrzeniał. Rozlepiałem również na bramach plakaty informacyjne. Prasę nosiliśmy parami – po dwóch chłopaków i po każdym takim kursie trzeba się było zameldować, że jest się całym i zdrowym.
Przez cały dzień zajmował się Pan kolportażem powstańczej prasy? Czy miał Pan jeszcze jakieś inne obowiązki?
Rano, kiedy nie roznosiliśmy gazet, pomagaliśmy szukać w gruzach zasypanych, martwych ludzi albo służyliśmy do mszy. A te odbywały się w co drugiej, trzeciej bramie. Nie było spowiedzi, ksiądz natomiast udzielał zbiorowego rozgrzeszenia na wypadek śmierci. Msze odbywały się tylko rano. A po południu roznosiliśmy prasę. Jeśli nie przyszli kolporterzy zza Marszałkowskiej, to nam kazano nosić ją na drugą stronę Marszałkowskiej. Właśnie podczas przebiegania przez tę ulicę dostałem się raz pod krzyżowy ogień karabinów maszynowych – z jednej strony od Alei Jerozolimskich, z drugiej od Ogrodu Saskiego.

Karabiny maszynowe były postrachem powstańców?
W pierwszych dniach powstania najbardziej dokuczali nam gołębiarze– Niemcy, którzy siedzieli na strychach, poddaszach i strzelali do ludności cywilnej. Gdzieś 4 sierpnia lecęi patrzę, a tu zamiast niemieckich skrzynek pocztowych, są czerwone.A na nich napisy: albo Poczta Polska, albo poczta harcerska. Warszawiacy wrzucali tam listy, najczęściej złożone kartki, harcerki te listy wyjmowały, potem szło to do cenzury i adresatów. W pierwszych dniach po uruchomieniu poczty było około 6000 przesyłek. Już 4, 5, 6 sierpnia zaczął się taki ostrzał Warszawy – czołgami, miotaczami min („krowami” lub „szafami”), że zaczęliśmy chodzić po mieście piwnicami.

Szafa? Krowa? Skąd takie nazwy?
W Śródmieściu miotacz min nazywano „krową”, natomiast na Żoliborzu czy Mokotowie – „szafą”. Skąd to się wzięło? Ponieważ wydawał on charakterystyczny dźwięk, który przypominał muczenie krowy lub skrzypienie nienaoliwionych zawiasów szafy. Kiedy słyszeliśmy ten dźwięk, natychmiast trzeba było uciekać z bramy, ponieważ najpierw leciało sześć pocisków burzących, a później sześć pocisków zapalających. Myślę, że te zapalające musiały zawierać fosfor, ponieważ wzniecały pożar wszędzie. Tam, gdzie upadły, płonęło wszystko, a człowiek zamieniał się w żywą pochodnię.

Powstanie się skończyło 2 października, gdzie Pan był wtedy?

To był dla mnie podwójnie tragiczny dzień. Dostałem informację, że mój ojciec jest ciężko ranny. Jeszcze żył, kiedy do niego dotarłem. Byłem bezradny, wiedziałem, że nie mogę nic dla niego zrobić. Kiedy zmarł, kolega zaproponował, żebyśmy nakryli ciało mojego ojca drzwiami i przysypali gruzem, tak, żeby po wojnie można było odnaleźć go i pochować. Faktycznie, w 1946 roku byłem przy ekshumacji jego zwłok. Wtedy wydobywano spod gruzów tysiące ciał osób, które zginęły w czasie powstania.

Po powstaniu dostał się Pan do niewoli?
Nie, jako że dostałem zgodę na pochowanie ojca, z Warszawy nie wychodziłem razem z moim oddziałem, a z ludnością cywilną. I razem z cywilami trafiłem do obozu w Pruszkowie. Po trzech dniach zagnali nas do wagonów i gdzieś powieźli. W Kielcach drzwi od wagonu otworzył niemiecki, mocno starszy, żołnierz z olbrzymim karabinem i powiedział: uciekać, uciekać. Widocznie Ślązak lub Kaszub. Uciekłem. I tak się moja przygoda z powstaniem zakończyła.

Spisała Hanna Wieczorek

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetawroclawska.pl Gazeta Wrocławska