Historia rodzin Lazarusów i Diamandów to niesamowita opowieść, w której przewija się Lwów, Paryż, Warszawa i Wrocław

Hanna Wieczorek
Maurycy Lazarus, zdjęcie wykonane około 1904 roku
Maurycy Lazarus, zdjęcie wykonane około 1904 roku archiwum rodzinne
Ewa Herbst należy do pomar­cowej emigracji. Została wygnana z Polski w 1969 roku. Miała 21 lat. Nadal mówi piękną, literacką polszczyzną, bez śladu obcego akcentu. Dzisiaj mieszka w Stanach Zjednoczonych, jest naukowcem, pisze wiersze i próbuje odtworzyć historię swojej rodziny. Te poszukiwania przywiodły ją do Wrocławia.

Diamandowie i Lazarusowie byli znani we Lwowie. Obie rodziny wiele różniło, ale też i wiele łączyło – działalność społeczna, polityczna i niepodległościowa.

– Czy pamiętam Lwów? – Ewa uśmiecha się. – Nie, ja urodziłam się już w Warszawie i we Lwowie nigdy nie byłam. Ale okazuje się, że teraz zaczynam czuć coraz większe powinowactwo z tym miastem, planuję tam pojechać. Nie wiem, jak to się dzieje, ale ten Lwów zaczyna we mnie, w środku, żyć własnym życiem.

Bardzo porządny człowiek

Historię obu rodzin należałoby zacząć od Maurycego Lazarusa, który dorobił się sporego majątku.
– To chyba lekkie niedopowiedzenie – dodaje Ewa. – Mój pradziadek był naprawdę zamożnym człowiekiem. Choć w młodości wybrał karierę artystyczną.

Maurycy Lazarus wyjechał bowiem na studia malarskie do Wiednia, bo jak mówi historia rodzinna, miał w tym kierunku talent i zainteresowania. Tyle, że właśnie był rok 1848, przez Europę przetoczyła się właśnie Wiosna Ludów. W Wiedniu zamknięto wszystkie wyższe uczelnie oprócz szkoły handlowej i 17-letni Maurycy zdecydował, że nie będzie marnował czasu, pochodzi do szkoły handlowej, a potem wróci do malarstwa. Nie wrócił, okazało się, że ma talent także do handlu.

Ewa chwilę szuka czegoś w swoich notatkach i mówi: – Wzmianka o Maurycym znalazła się w przypisach do wspomnień Mariana Rosko-Bogdanowicza, szambelana na dworze cesarza Franciszka Józefa. Otóż napisał on tak: „Dziwna to była osobowość. Ten zacny i poczciwy Żyd lwowski zaczął karierę życiową sklepikiem z kapeluszami w dziedzińcu przechodniej kamienicy Andriollego. Kończył jako człowiek bogaty i wszechwładny dyrektor galicyjskiego banku hipotecznego i członek rad nadzorczych prawie wszystkich większych instytucji finansowych lwowskich. Spod krzaczastych brwi patrzyło groźne jak gdyby spojrzenie, które dziwnie miękło gdy nasze dobroczynne damy apelowały do jego kieszeni w sprawach charytatywnych. Zrobił i zostawił dużą fortunę dzięki zapobiegliwości i, co w takich wypadkach było rzadkim zjawiskiem, nigdy nie słyszałem o jakimkolwiek robionym mu zarzucie”.

Maurycy Lazarus ożenił się z panną z Lipska. Z rodzinnych wspomnień wynika, że zarówno Maurycy Lazarus, jak i jego żona byli religijnie obojętni.

– Gdy prababcia przyjechała do Lwowa, pradziadek wprowadzał ją w lwowskie środowisko. Poradzono mu wtedy, by zorganizował piątkową kolację dla znajomych i oczywiście przy piątkowej kolacji pani domu miała coś powiedzieć – opowiada Ewa. – Ona wtedy wyznała mężowi, że nie bardzo wie co ma mówić, a Maurycy jej odpowiedział, że on także nie bardzo się w tym orientuje. Gości na kolację szabasową nie można już było odmówić, więc stanęło na tym, że prababcia coś wymamrocze pod nosem. A jakby się okazało, że miała powiedzieć coś innego, to będą tłumaczyli, że w Lipsku to inaczej wygląda. Od tego czasu więcej nie robili kolacji szabasowych.

Lazarusowie mieli siedmioro dzieci, z których jedno zmarło jako niemowlę, a jedno w młodym wieku. Okazało się, że za wyjątkiem jednego syna, dzieci Maurycego Lazarusa mało się interesowały majątkiem, miały inne pomysły na życie.
Hermina zrezygnowała z majątku, żeby wyjść za Hermana Diamanda, Eleonora wolała studiować, Fryderyka była nauczycielką z powołania, nawet w latach 70. XX wieku w nowojorskim dzienniku ukazały się wspomnienia o niej, Hugo był lekarzem.

– Najbardziej zainteresowany, jak byśmy to dzisiaj powiedzieli, biznesem był Józef – wyjaśnia Ewa. – Pradziadek jednak podobno uznał, że on już wystarczająco dużo dostał.

Józef bowiem chciał prowadzić jakieś własne przedsiębiorstwo i ojciec albo mu kupił, albo pomógł założyć stocznię w mieście Fiume (Rijeka w dzisiejszej Chorwacji). Jak głoszą rodzinne wspomnienia, kiedy powstawała stocznia w Gdyni proponowano, żeby przeniósł swoje przedsiębiorstwo do Polski. Ale on już był trochę za stary na takie rewolucje i tego nie zrobił.

Dzieci Maurycego nie były zainteresowane w przejęciu rodzinnego biznesu, więc pradziadek Ewy musiał zdecydować, co ze swoim majątkiem zrobić. I zdecydował, że zainwestuje je w szpital żydowski we Lwowie.

– On był już wcześniej w zarządzie szpitala żydowskiego – wyjaśnia Ewa. – To była niewielka placówka, na kilkanaście łóżek, bardzo skromna. I w 1903 roku powstał szpital na 100 łóżek, który istnieje do dzisiaj. Mieści się w ogromnym, pięknym budynku w stylu mauretańskim. Podobno był bardzo nowoczesny jak na swoje czasy, pra­babcia wyposażyła oddziały szpitalne według najnowszych, ówczesnych europejskich wzorów. Zbudowany został również dom starców.

Co ważne, szpital miał w statucie zapisane, że w ambulatoriach należy leczyć bezpłatnie ubogą ludność Lwowa bez względu na wyznanie, w związku z tym była to bardzo popularna placówka.

Wolę męża od pieniędzy

Hermina Lazarus, siostra babci Ewy, jest ważną postacią. Bo gdyby nie ona, dziadkowie Ewy pewnie by się nie spotkali. A było to tak.

– Kiedy Hermina poznała młodego socjalistę Hermana Diamanda, szybko zdecydowała, że to jest ten jeden, jedyny – opowiada Ewa. – Rodzice Herminy nie byli szczęśliwi, kiedy dowiedzieli się, kto ma zostać jej mężem. Stanęło na tym, że Hermina wyrzekła się majątku i poślubiła Hermana Diamanda.

Na ich ślubie babka Ewy – Eleonora Lazarus poznała swojego przyszłego męża – Aleksandra Diamanda.

– To był brat Hermana – dodaje Ewa. – Eleonora i Aleksander byli świadkami na ślubie brata i siostry. I chyba od razu bardzo się sobie spodobali, ponieważ, jak przekazuje to rodzinna historia, po zaślubinach wsiedli do powozu, którym miała jechać młoda para.
Eleonora i Aleksander nie wzięli od razu ślubu. Eleonora postanowiła bowiem pojechać do Paryża i studiować nowy kierunek – bakteriologię.

– Pradziadek już wiedział, że z córkami nie ma co dyskutować, bo i tak zrobią to, co zamierzyły – opowiada Ewa. – Powiedział więc Eleonorze, że ma do wyboru rodzinny majątek Ostrów, albo sfinansowanie studiów na Sorbonie. Eleonora wybrała Sorbonę.
Studiując na Sorbonie i pracując trochę w Instytucie Pasteura, poznała środowisko polskich emigrantów, których sporo przebywało w owym czasie w Paryżu. To byli powstańcy z 1863 roku, garibald­czycy, komunardzi, itd.

Ewa uśmiecha się, bo z pobytem Eleonory w Paryżu wiąże się wspaniała historia. Bo Lorcia (jak mówiono o Eleo­norze) często bywała w domu Henrykostwa Gierszyńskich pod Paryżem. Gierszyński był lekarzem i na jego rękach zmarł w szpitalu w maju 1871 roku ranny dowódca Komuny Paryskiej – Jarosław Dąbrowski.

Wokół Gierszyńskich i ich domu w Ouarville skupiała się polska emigracja. Tam kilka ostatnich lat życia spędził Walery Wróblewski.
– On bardzo lubił moją babcię, której w drodze wyjątku pozwalał się fotografować – opowiada Ewa.

I dodaje, że teraz musi przeczytać fragment rodzinnej kroniki spisanej przez jej ciocię: „W sierpniu 1908 roku umarł w domu Gierszyńskich Walery Wróblewski. Komunardzi chcieli go pochować na cmentarzu Pčre-Lachaise pod murem, gdzie rozstrzeliwano komunadrów. Oczywiście policja nie wydała na to pozwolenia, trzeba się było uciec do podstępu. Do prefektury paryskiej przyszła więc elegancka, młoda panna w żałobie i poprosiła, by pozwolono jej na spełnienie ostatniej woli jej Chčre Oncle Wróblewski, który właśnie na jej rękach życie skończył. Ostatnim jego życzeniem było, by spoczął w Paryżu na cmentarzu Pčre-Lachaise. Na co ona oczywiście przeznaczy odpowiednie środki. Nietrudno było policji sprawdzić u konsjerżki, że ta młoda obywatelka austriacka pochodzi z zamożnej rodziny i utrzymuje stałe sute przekazy pieniężne. Zezwolenie zostało wydane. Pogrzeb zamienił się w wielką demonstrację z delegatami komunardów, socjalistów francuskich, polskich, rosyjskich, z Litwinami, paryżanami i gawiedzią. Za trumną spowitą w czerwony sztandar, wśród weteranów, szła młoda panna w czerni, wasza babcia Eleo­nora Lazarus”.

Zesłańcy pukają do drzwi

W Paryżu Eleonora poznała Bolesława Limanowskiego, który po jej powrocie do Lwowa zarekomendował ją w tworzącym się Towarzystwie dla niesienia pomocy więźniom i zesłańcom politycznym.

– Babcia była już wtedy młodą mężatką – wspomina Ewa. – Ale zaangażowała się w tę działalność.

Wyglądało to tak: w książki wysyłane Sybirakom zaszywano fałszywy paszport, pieniądze i adres Eleonory. Oni się potem zjawiali we Lwowie i oczywiście od razu szli do kamienicy przy ul. Kochanowskiego 66, gdzie mieszkali Eleonora i Aleksander Diaman­dowie.

– Podobno pierwszą rzeczą, którą robili zesłańcy, to brali dzieci na ręce – śmieje się Ewa. – Pewno im własnych brakowało. Jak patrzę na daty to mógł być mój wujek, który miał już dwa latka i moja mama, wówczas niemowlę. Podobno moja babcia, szczególnie po tych biologicznych studiach, nieco się tego obawiała, bo oni byli brudni i zarośnięci, ale nie umiała im tego odmówić.

Podczas pracy w tym komitecie pomocy Sybirakom, Eleonora bardzo się zaprzyjaźniła z przyszłą żoną Piłsudskiego, Aleksandrą Szczer­bińską. A kiedy wybuchła I wojna światowa i Rosjanie podchodzili do Lwowa, babcia musiała uciekać, bo oni doskonale wiedzieli, w jaką pracę była zaangażowana.

Polityk, nafciarz, przedsiębiorca

Nie mniej barwna była rodzina Diamandów. Wspominany już wcześniej Herman był prawnikiem, politykiem, współzałożycielem Polskiej Partii Socjaldemokratycznej Galicji i Śląska Cieszyńskiego, posłem do Parlamentu Austriackiego, potem do Sejmu Polskiego. I zapewne świetnym mówcą, bo zachowały się fragmenty jego przemówień. 13 marca 1929 roku tak oto mówił do gen. Sławoja Składkowskiego (tego od sławojek): „Pan minister spraw wewnętrznych, którego cenimy jako ministra higieny (wesołość) w przeciwieństwie do niego jako ministra spraw wewnętrznych, nie czyni wysiłku, ażeby zmniejszyć konsumpcję wódki i tytoniu”.

Jakub Maurycy Diamand
Jakub Maurycy Diamand archiwum rodzinne

Wanda, córka Bernarda Diamanda (brata Hermana i Aleksandra), była cenionym fotografikiem. Bernard uchodził za jednego z najlepszych chemików naftowych i pomagał ustawić polski przemysł na Górnym Śląsku po I wojnie światowej, jako Dyrektor Departamentu Śląskiego w Ministerstwie Przemysłu i Handlu. Według rodzinnej historii dostał wszystkie potrzebne pełnomocnictwa od samego Korfantego i brał udział w rozmowach z prezydentem Hooverem, kiedy Paderewski starał się u niego o pomoc dla Śląska.

– Mój pradziadek Diamand solidnie wykształcił swoich synów – mówi Ewa. – Mój dziadek Aleksander studiował medycynę, zrezygnował ze studiów przed ostatnim egzaminem. Zajął się prowadzeniem rodzinnego interesu – firmy bu­dowlanej. Mówiono, że to dobra firma tylko za bardzo obarczona rodziną.

Między Lwowem, a Wrocławiem

Po wojnie rodzina Ewy osiadła w Warszawie. Rodzice o Lwowie dużo nie mówili.

– To był trudny emocjonalnie temat, tak jak dla mnie opuszczenie Warszawy – mówi Ewa. – Poza tym, to był jeden wielki cmentarz rodzinny, więc wracanie do tych tematów, nie było codzienne. Tato raz wspomniał Lwów. Pojechał tam w podróż służbową , chyba w latach 50., poszedł zobaczyć się ze znajomymi i wracając zorientował się, że idzie do domu, a nie do hotelu. Następnego dnia wyjechał i nigdy więcej do Lwowa nie wrócił.

We Lwowie został cały rodzinny dorobek – dokumenty, pamiątki, zdjęcia. Co się z tym wszystkim stało? To zagadka, którą Ewa od kilku lat stara się rozwiązać.

– Moja ciocia Halina Dia­mand-Stankiewicz pod koniec życia wspomniała, że tuż po wojnie była we Lwowie – opowiada Ewa. – Zaszła do rodzinnego domu przy ulicy Kochanowskiego 66. Zapukała do drzwi mieszkania na ostatnim piętrze i otworzył jej jakiś mężczyzna. Okazało się, że jest profesorem weterynarii, w pobliżu mieściła się bowiem lwowska Akademia Medycyny Weterynaryjnej.

Porozmawiali chwilę i ów profesor obiecał, że w czasie repatriacji spróbuje zabrać ze sobą, to co pozostało z rodzinnego archiwum. Tyle, że Halina Dia­mand-Stankiewicz nie pamiętała nazwiska owego profesora.

W książki wysyłane Sybirakom zaszywano fałszywy paszport i adres Eleonory. Kiedy zjawiali się we Lwowie od razu szli do niej.

Ewa rozpoczęła poszukiwania od ściągnięcia listy profesorów lwowskich, ale nie udało się zidentyfikować nazwiska. Zaczęła więc rozpytywać i usłyszała, że jak lwowski profesor to pewnie przyjechał po wojnie do Wrocławia.

– Czasami dużo zależy od przypadku – uśmiecha się Ewa. – W trakcie poszukiwań dostałam nazwisko wdowy po lwowskim profesorów, opowiedziałam o tym znajomym, a ci od razu zaproponowali pomoc. Bo kiedyś podwieźli autostopem studentkę z Wrocławia i nadal utrzymywali z nią kontakt. Zadzwonili do niej, ona pojechała do owej wdowy, opowiedziała o co chodzi, a ta zabrała ją do znajomej. Także wdowy po profesorze, który we Lwowie mieszkał przy ulicy Kochanowskiego. Panie bardzo się ucieszyły ze spotkania, długo wspominały różne lwowskie historie. Studentka była zachwycona i wdzięczna Ewie. Niestety, okazało się, że profesor mieszkał co prawda przy ulicy Kochanowskiego, ale nie pod tym numerem co rodzina Ewy.

Ewa szuka dalej. Do Wrocławia przyjechała przy okazji promocji swojej książki „Dokument podróży. Wiersze”. To zapisana w wierszach historia przeżyć młodej dziewczyny wygnanej na pomarcową emigrację w 1969 roku.

Ewa Herbst
Ewa Herbst archiwum rodzinne

– Wiesz ja wtedy nie rozumiałam co się dzieje – mówi. – Kazali nam wypełniać dokumenty i tam była rubryka narodowość. Wpisałam „polska”, bo jaką inną miałam wpisać? Ja byłam przecież Polką! Moja rodzina to Polacy, niezaprzeczający swojej żydowskości, swoim tradycjom, ale Polacy, którzy walczyli o Polskę i byli bardzo odpowiedzialni wobec swojej społeczności.
I do dzisiaj nie jest jej łatwo wspominać ten czas, kiedy „odarci z utraconego obywatelstwa, przynależności narodowej, utraconej tożsamości, a nawet związku z rodzimym krajobrazem wyjeżdżaliśmy stąd na dobre, zabierając razem z nami cząstkę tamtej, ówczesnej Polski” (z Przedmowy Michała Sobelmana do jej książki). Ewa dodaje, że niedługo ukaże się trzecie wydanie „Dokumentu podróży” (www.austeria.pl).

Może się jeszcze odnajdzie

Ewa ma nadzieję, że uda się jej dotrzeć do rodziny profesora, który zaraz po wojnie mieszkał we Lwowie przy ulicy Kochanowskiego 66. I zapytać czy jej pamiątki po Lazarusach i Dia­mandach zostały we Lwowie czy może przyjechały do Wrocławia. W końcu cuda się zdarzają. We Wrocławiu, w Ossolineum znalazła bogate archiwum Hermana Diamanda. Ma wszystko na pendrivie. Przyda się, bo może kiedyś napisze książkę o swojej rodzinie. Polakach i Żydach, którzy kochali Polskę i pisali listy piękną polszczyzną...

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Materiał oryginalny: Historia rodzin Lazarusów i Diamandów to niesamowita opowieść, w której przewija się Lwów, Paryż, Warszawa i Wrocław - Gazeta Wrocławska

Wróć na i.pl Portal i.pl