Hanna Foltyn-Kubicka: Nie mogę zamknąć tej żałoby, bo nie wiem, co się stało

Anita Czupryn
Hanna Foltyn-Kubicka - z wykształcenia jest germanistką, była posłanką V kadencji Sejmu, następnie - w VI kadencji deputowaną do Parlamentu Europejskiego. W latach 2001-2002 prowadziła biuro poselskie Lecha Kaczyńskiego. Następnie do 2005 r. zasiadała w sejmiku pomorskim. W 2014 r.  starowała w wyborach do Parlamentu Europejskiego z listy PiS w okręgu nr 4 Warszawa, ale nie uzyskała mandatu. Z Sopotu wyprowadziła się na kaszubską wieś.
Hanna Foltyn-Kubicka - z wykształcenia jest germanistką, była posłanką V kadencji Sejmu, następnie - w VI kadencji deputowaną do Parlamentu Europejskiego. W latach 2001-2002 prowadziła biuro poselskie Lecha Kaczyńskiego. Następnie do 2005 r. zasiadała w sejmiku pomorskim. W 2014 r. starowała w wyborach do Parlamentu Europejskiego z listy PiS w okręgu nr 4 Warszawa, ale nie uzyskała mandatu. Z Sopotu wyprowadziła się na kaszubską wieś. Tomasz Bolt/Polskapresse
- Kiedy najbliższy ci człowiek, z którym spędziło się kupę dobrych i złych chwil, ginie w sekundę i nie wiadomo, co się stało, to tej żałoby nie można zakończyć. Mam nadzieję, że to w końcu zostanie wyjaśnione - mówi Hanna Foltyn-Kubicka, posłanka PiS, przyjaciółka Lecha i Marii Kaczyńskich.

Zacznijmy od początku. Od tego momentu, który teraz pewnie pieści Pani we wspomnieniach. Jak się poznaliście?
To były zupełnie inne czasy. Można rzec - kosmos - w porównaniu z teraźniejszością. Byliśmy wtedy zwyczajnymi ludźmi, pracownikami uniwersyteckimi, czyli mniej więcej na podobnym poziomie intelektualnym, z podobnym statusem społecznym i finansowym. Zadziałała między nami, jak ja to mówię, chemia i autentycznie się pokochaliśmy. Od pierwszego, można rzec, wejrzenia. I przez lata całe spędzaliśmy ze sobą mnóstwo czasu. A jak wspomniałam, czasy były zupełnie inne. Wtedy nie siedziało się w internecie, czy na Facebooku, dzięki czemu było się ze sobą bliżej i bardziej solidarnie.

Ale ten dzień, ten dzień… Kiedy spotkała Pani najpierw Marię, a potem Lecha Kaczyńskich?
Ciągle mam go w oczach. Lipcowy, ciepły dzień, 1981 rok, górny Sopot. Byłam u wspólnych znajomych na tarasie przed ich domem i zobaczyłam młodą dziewczynę z wózkiem. Zostałam jej przedstawiona. Okazało się, że to Maria Kaczyńska z córeczką. Potem dołączył do nas Leszek. Na stół wjechała herbata, zaczęliśmy rozmawiać. A że mieliśmy wspólnych znajomych, to szybko poszło i się zaprzyjaźniliśmy. Pamiętam nawet, jak wtedy byliśmy ubrani. Wszyscy w dżinsach, Marylka w biało-czerwonej koszulce na ramiączkach, Leszek w koszuli białej, w zielono-czarną kratkę; młody jeszcze, kędzierzawy, z wąsem. Drobny, szczupły wtedy.

O czym były te rozmowy?
Szczegółów już nie pamiętam, ale od razu się okazało, że nadajemy na wspólnych falach. Wiedziałam wcześniej o tym, że Leszek należy do dysydentów, a ponieważ sama szukałam kontaktu z dysydentami, to bardzo się ucieszyłam, że mogłam ich poznać. Rozmowy były zwyczajne, nie o wielkiej polityce, o której nam się wtedy jeszcze nie śniło; raczej o tym, gdzie dostać kawałek sera dla dziecka czy jakiś ochłap na obiad. Takie były rozmowy, jakie były czasy. Młode pokolenie nie ma o tym zielonego pojęcia. My - wciąż pamiętamy.

CZYTAJ TAKŻE: Sześć wątków smoleńskich ciągle otwartych

Kilka miesięcy później przyszedł stan wojenny.
Leszka zamknięto w Strzebielinku; z przyjaciółmi staraliśmy się pomóc Marylce przy dziecku i organizacji życia. Pojechałam pierwszy raz z Marylką do Strzebielinka, kiedy dostała pozwolenie na widzenie z Leszkiem. Doskonale pamiętam ten ponury czas i ponury obiekt. Oczywiście mnie nie wpuszczono, bo z jakiej racji, nie byłam rodziną. Ale stałam przy płocie i widziałam Leszka za kratami. Widziałam też mojego przyjaciela Konrada Maruszczyka, wiceprzewodniczącego Solidarności i paru innych znajomych, a Konrada udało mi się nawet pocałować w rękę, przez ten płot. Strażnik omal mnie nie odstrzelił za to (śmiech). Ale gdyby mógł zabić wzrokiem, to by zabił. Dziś jak wspominam tamten straszny czas, to myślę sobie, że człowiek jest takim zwierzęciem, które potrafi wszystko przeżyć i do wszystkiego się przyzwyczaić. Ale przeskakując myślą od tego zielonego lipca do posępnego okresu stanu wojennego, wszystko wydaje mi się czarno-białe. Najlepiej pamiętam wspólne wakacje. Te, kiedy wszyscy jeszcze byliśmy poza polityką. Moja siostra bliźniaczka miała wtedy mały, wiejski domek w Borach Tucholskich, nad jeziorem. Tam jeździliśmy na wakacje, peklowaliśmy różne mięsiwa w słoiki, aby dzieci miały co zjeść. Sielskie lato, ciepłe, mała Marta bawiąca się z dziećmi w ogrodzie, Marylka na hamaku, Leszek na leżaku. I nasze nocne Polaków rozmowy. W połowie lat 80. do Borów Tucholskich zjeżdżali i inni opozycjoniści, bo dom był na uboczu i można było konspiracyjnie knuć.

Wyobrażaliście sobie wtedy przyszłość? To, że komuna upadnie?
Ja w to nie wierzyłam. Ale pamiętam taką rozmowę w 1987 roku z Leszkiem. Byłam przygnębiona, a on już czuł, że lada dzień to wszystko się załamie. Powiedział: „Hanka, to już jest ich koniec”. I miał rację.
Solidarność wtedy, jak to Pani mówiła, przekładała się na to, że ludzie byli ze sobą razem. Nawet nie musieli się umawiać, tylko po prostu wpadali do siebie.
Tak było. Łapało się za klamkę drzwi, które nawet nie były zamknięte na klucz i się wpadało. Proszę też pamiętać, że nie wszyscy wtedy mieli telefony. No, ale to podziemie po coś było, prawda? Mieliśmy świadomość, co chcemy zmienić. Leszek był państwowcem od początku do końca, tak samo jak jego brat. Nie martwili się o swoją karierę i swoje pieniądze, to byli niezwykle skromni ludzie i dużo do szczęścia im nie było trzeba. To było bardzo budujące, że im się chciało.

Razem z panią Marią Kaczyńską trafiła Pani do „Klubu Babeczek”. Co to był za klub?
To już były późniejsze czasy, 2001 rok, kiedy Leszek był ministrem sprawiedliwości. Uratował wtedy końską stadninę w Starogardzie Gdańskim, która miała iść do prywatyzacji. Pomijając już to, że to miał być przekręt, bo to była jedna z lepszych stadnin w Polsce, ale te budynki były potrzebne komuś na hurtownię czegoś. Leszek stadninę ochronił, myśmy z Marylką pojechały tam w dżinsach i kurteczkach z aparatami fotograficznymi. Pracownicy, którzy tam strajkowali, nie wiedzieli, że przyjechała żona ministra, myśleli, że przyjechała jakaś pani redaktor. Żona ówczesnego dyrektora tejże stadniny, Blanka, w podzięce za uratowanie stadniny wymyśliła, że robimy babską solidarność. Było nas sześć babeczek w tym nieformalnym klubie, miałyśmy srebrne bransolety w kształcie podkówek z napisem „digni amicitia”, czyli „godna przyjaźni”. Bransoletki były ponumerowane. Marylka miała z numerem 1, ja - z numerem 2, Blanka - 3. Blanki też już nie ma, zmarła na raka dwa lata temu. Ale ja tę bransoletkę do dziś noszę i klub jakoś jeszcze istnieje, bo się spotykamy, to są moje przyjaciółki, które stały się też przyjaciółkami Marylki. Ona była bardzo otwarta. Lubiła ludzi. Nie miała cienia wody sodowej w głowie, nie zmieniła się do końca życia. Umawiałyśmy się co jakiś czas na kawę w Sopocie, na plotusy, jak to Marylka nazywała.

CZYTAJ TAKŻE: Sześć wątków smoleńskich ciągle otwartych

Co się stało z podkówką numer 1?
Jest u Marty. Podobnie, jak będą u niej wszystkie te zdjęcia, jakie mam, już to jej obiecałam. Co prawda, do dziś ich nie skatalogowałam, niektóre mam na płytach, inne jeszcze nie wywołane, jak z ostatniego naszego wspólnego sylwestra. Mimo że minęło już 7 lat, nie jestem w stanie się za to zabrać. Nie chcę tego wywoływać w Polsce, bo nie chcę, aby trafiły do tabloidów, czy diabli wiedzą gdzie. Wcześniej nasze zdjęcia wywoływałam za granicą, gównie w Brukseli, żeby nie trafiły w niepowołane ręce. Za granicą nie przypatrywano się, kto jest na zdjęciach.

Na tym ostatnim sylwestrze i nowym roku 2010, w rezydencji prezydenckiej na Helu, zdjęcia robiła pani Maria Kaczyńska?
Ja robiłam zdjęcia. Ale Marylka uwielbiała fotografować i robiła bardzo dużo fotografii. Miała taki śmieszny, elektroniczny, nie wiedzieć czemu - różowy - aparacik. Śmiałam się, mówiąc: „Nie jesteś taką kobietka, żeby mieć różowy aparacik”. Marcie została potężna kolekcja tych zdjęć. U mnie, jak mówiłam, też jest parę pudeł i Marta ma obiecane, że dziedziczy je po mnie.

Pani Maria Kaczyńska chciała zobaczyć te zdjęcia z sylwestra. Dopominała się o nie u Pani.
A ja powiedziałam: „Spokojnie, mamy czas”. Okazało się, że tego czasu bardzo szybko zabrakło… Wie pani, 10 kwietnia to jest dla mnie bardzo trudny dzień. Po tragedii zresetowałam swoje życie. Z celebryckiego Sopotu wyprowadziłam się na Kaszuby. Za lasem wybudowałam malutki drewniany domek, żyję tu ze swoimi zwierzętami. W 2011 roku fatalnie złamałam nogę, co skończyło się trzema operacjami i jestem niepełnosprawna. Ale przynajmniej tu chodzę po płaskim, nie muszę się wspinać na drugie piętro, jak to miałam w Sopocie.

Wrócę jeszcze do tego sylwestra, bo to był też ostatni raz, kiedy widziała Pani Marię Kaczyńską. Jaki to był wieczór?
Trochę nietypowy był ten ostatni sylwester, bo przybyło więcej ludzi niż zwykle. Zwykle bawiliśmy się w osiem - dziesięć osób, tym razem było kilkanaście. Dołączyli nasi przyjaciele, którzy całe lata spędzili na emigracji w Kanadzie i wrócili do Polski. Marylka nie była w najlepszym nastroju. Patrzyła w czarną szybę okna, które wychodziło na Zatokę, trzymając w ręce kieliszek wina, ze smutno-melancholijna miną. Ich pies Tytus już nie żył, a ja miałam takiego samego teriera szkockiego; psy nasze nie znosiły się wzajemnie, nie mogły przebywać razem w jednym pomieszczeniu. A skoro Tytusa już nie było, to zostaliśmy z mężem zaproszeni na tego sylwestra razem z naszym Skotisiem. Leszek ganiał go po salonie, w końcu usiadł z nim na kanapie i przemawiał do niego per „Tytusiku”. Do dziś ten obraz, jak Leszek bawi się z moim psem, mam w oczach. A nie zrobiłam zdjęcia. To wtedy Marylkę widziałam po raz ostatni. Z Leszkiem zobaczyliśmy się jeszcze 9-10 lutego 2010. Przyjechał do Trójmiasta, był u mnie w domu.
Miesiąc później wydarzyła się tragedia.
10 kwietnia była sobota, dłużej się spało. Zadzwonił telefon, ni stąd ni zowąd odezwał się mój kolega ze szkoły podstawowej, z którym przez lata nie miałam kontaktu; mieszka w Łodzi. „Coś się stało z samolotem prezydenckim” - powiedział. Jak oparzona wyskoczyłam z łóżka, włączyłam telewizor. Miałam jeszcze chwilę nadziei, a potem… potem było już pozamiatane. Po południu poszliśmy pod kamienicę Marylki i Leszka, gdzie mieli mieszkanie, paliliśmy znicze i świece, składaliśmy kwiaty. Potem zaczął się najazd dziennikarzy i tak ja z osoby nikomu nie znanej stałam się na pięć minut osobą znaną. Całe szczęście, że na 5 minut.

Kiedy pan Lech Kaczyński został prezydentem, skutkowało to w Pani życiu tym, że Pani mieszkanie też zmieniło trochę swoje oblicze. Sufit zyskał nowy świetlik.
Tak było. Mieszkałam w poniemieckim budynku, okna od kuchni wychodziły na tak zwaną studnię, a ponieważ ja palę papierosy (Leszek od 1989 roku już nie palił), więc nie chciałam go w tej kuchni wędzić. Zawsześmy w kuchni siedzieli, nigdy na salonach, a żeby otworzyć okna i żeby jeszcze sąsiedzi nie musieli słuchać naszych rozmów, zadysponowałam, aby w dachu zrobić świetlik, który się elektrycznie otwierał. Leszek pod tym świetlikiem właśnie siadał, patrząc czasem w gwiazdy. Ale już to mieszkanie sprzedałam, już go nie mam.

CZYTAJ TAKŻE: Sześć wątków smoleńskich ciągle otwartych

Ale pamiątki po parze prezydenckiej zostały?
Pamiątki zostały jak najbardziej. Nawet krzesło, na którym Leszek zawsze siedział w tej mojej kuchni, zostawiłam. Pękaty kubek ćmielowski z lat 30., jaki dostałam od Marylki, malowany w poziomki czy porzeczki. Codziennie od 7 lat z tym kubkiem zaczynam dzień, pijąc z niego kawę. W ogrodzie zrobiłam sobie prywatny pomnik. Nie mogę już jeździć ani do Warszawy, ani tym bardziej do Krakowa, za ciężko, więc w ogrodzie zainstalowałam kaszubski głaz przecięty na pół. Na jego górnej części jest orzeł w koronie, symbol Najjaśniejszej Rzeczypospolitej, pod nim umieściłam epitafium, fragment wiersza Leszka Długosza: „Pamiętać… to znaczy być dalej twoim posłańcem”. Na dolnej, płaskiej części widnieje napis: „Leszkowi i Marylce, zmarłym 10 kwietnia 2010, z miłością Hanka i Jeremi”. Jeremi to mój mąż. Nikt tu nie zagląda, bo mieszkam odosobniona, nie mam sąsiadów w okolicy. Ale kiedy czasem ktoś mnie odwiedza, widząc ten pomnik, pyta: „Czy to jest to, o czym myślę?” „Owszem” - odpowiadam. Proszę sobie wyobrazić, że kiedy ten pomnik wymyśliłam, zaprojektowałam i pojechałam do firmy kamieniarskiej, by go zamówić, to najpierw za wykonanie zaśpiewali sumę większą niż moja emerytura, a ja nie mam emerytury europejskiej, tylko nauczycielską. Ale kiedy się zorientowali o co chodzi, to powiedzieli, że zrobią to za darmo. Zrobili, przywieźli, zamontowali, za darmo. Pomnik poświęciłam, mam tu cudownego księdza we wsi, no i mam własny pomnik. A że, jak wiadomo, nie bardzo w przestrzeni publicznej stawia się pomniki i zaznacza miejsca pamięci, to w moim ogrodzie nikt mi tego nie zabroni. Obok jest masz z polską flagą, 10 kwietnia wywieszam na niej kir, który wisi przez siedem dni. Jestem już z tego znana w okolicy, ale ludzie nie wyzłośliwiają się z tego powodu. Bardzo miłych mam tu Kaszubów dookoła.

Jak się ludzie znają ze sobą 30 lat, to wiedzą o sobie wszystko - tak Pani może powiedzieć o przyjaźni z parą prezydencką?
Tak jest, wiedzieliśmy o sobie absolutnie wszystko. Nie ma w tej przyjaźni wielkich tajemnic, pikantnych obyczajowych opowieści. To byli tak prostolinijni, kochający się ze sobą ludzie. Ale wiedzieliśmy o sobie wszystko, łącznie ze stanem konta.

Tak naprawdę to dopiero po 10 kwietnia 2010 roku Polacy zobaczyli na wtedy publikowanych przez media zdjęciach, jak kochającą się parą byli pan prezydent i jego małżonka.
To było wspaniałe małżeństwo. Fenomenalnie się uzupełniali. W ich domu nigdy nie mówiło się podniesionym tonem, co u mnie się zdarza (śmiech). Marylka bywała czule złośliwa, umiała dociąć Leszkowi, krytykując jego przywary, bałaganiarstwo, roztargnienie, bo potrafił ubrać na nogi dwa różne buty. Nie przywiązywał do tego wagi. No, kiedy został prezydentem, to już musiał. Ale to ona tego pilnowała. Za to Leszek miał niezwykle bystry, analityczny umysł, zresztą Marylka też była bardzo inteligentna, w ich domu wiele się rozmawiało, słuchało dobrej muzyki, dużo się czytało. Byli uzupełniającym się małżeństwem, na pewno nie żyli osobno, obok siebie, co też przecież w niektórych małżeństwach się zdarza.
W tej Państwa przyjaźni zdarzyły się momenty krytyczne?
Był raz taki moment, kiedy zdeponowali u mnie swojego psa i wyjechali do Francji. Mieli wyjechać na parę dni, okazało się, że nie było ich dwa tygodnie. Nie zostawili żadnych namiarów na siebie, a Tytus dał nam wtedy nieźle popalić. Szkód w domu narobił, pogryzł nas do krwi; do dziś mam ślady po jego ugryzieniu. Wściekłam się. Skończyło się tak, że psa musiałam oddać do luksusowego hotelu dla psów. Kiedy Leszek z Marylką wrócili, powiedziałam Marylce prosto z mostu, że przyjaźń jest od tego, żeby ją pielęgnować, a nie wykorzystywać. Myślałam, że się obrazi. Nie obraziła się, przyznała mi rację. To był jedyny tak ostry zgrzyt. Oczywiście bywało, że się podgryzaliśmy, bo Marylka za nic miała punktualność, a ja od Niemców, u których studiowałam, nauczyłam się punktualności. Raz trzy dni czekałam, zanim w końcu wyjechałyśmy na wakacje, bo ona wiecznie niegotowa, wiecznie w niedoczasie, jak to mawiała. Zrobiłam awanturę, przyjechałam po nią samochodem, nie dając jej już czasu. Jechała ze mną w Bory Tucholskie, chlipiąc pod nosem, jaka to jestem okropna, ale potem była szczęśliwa, że nareszcie te wakacje zaczęłyśmy. To były nasze najpiękniejsze wakacje.

Od katastrofy w Smoleńsku minęło siedem lat. Przyszło ukojenie?
Jakie ukojenie, pani redaktor! Jakie ukojenie. To nie jest czas ukojenia z tego względu, że ja tej żałoby nie mogę zamknąć, bo nie wiem, co się stało. Niedawno zmarli mi rodzice. Ale mieli ponad 90 lat, jestem dumna, że do tego wieku dożyli, ale oni już nie chcieli żyć, już chcieli odpocząć. Kiedy jednak najbliższy ci człowiek, z którym spędziło się kupę dobrych i złych chwil, ginie w sekundę i nie wiadomo, co się stało, to tej żałoby nie można zakończyć. Nie mam swojej teorii na temat tego, co się stało, tym niemniej mam nadzieję, że to w końcu zostanie wyjaśnione. Jak z Katyniem - przez lata się o tym nie mówiło, potem mówiło się, jak kazała propaganda, a potem okazało się, że jest odwrotnie. Nie mogę więc tej żałoby zamknąć, pamiętając też o innych; tam przecież było 96 osób, znałam co najmniej połowę tego samolotu. Niedawno wspominałam Izabelę Jarugę-Nowacką, która miała taki piękny uśmiech. Oni wszyscy, to była elita, która zginęła w takich a nie innych okolicznościach i chciałabym to wiedzieć. Dlatego cieszę się, że to śledztwo w tej chwili zostało umiędzynarodowione, że zostaną wykorzystane zachodnie laboratoria, że są ekshumacje. Jestem oczywiście za tym, żeby te ekshumacje odbywały się tam, gdzie zgadzają się rodziny; nie jestem za tym, aby na siłę wyciągać ludzi z grobów. Ale dzięki tym ekshumacjom wychodzą różne kwiatki, które przeczą temu, co opowiada pani Kopacz. Ona najzwyczajniej w świecie opowiada bajki; tam był bałagan, totalny chaos, a Rosjanie nie dopuszczali Polaków. I jeszcze zniszczenie samolotu, na oczach całego świata - to dopiero skandal! To są rzeczy niebywałe.

CZYTAJ TAKŻE: Sześć wątków smoleńskich ciągle otwartych

Nie była Pani w Smoleńsku. Pojedzie kiedyś?
Nie. Nie chciałabym tam jechać, zwłaszcza, że zawsze mówiłam: „Moja noga na tej ziemi nie postanie”. Moja mama pochodziła ze Lwowa i zbyt wiele się nasłuchałam. W Smoleńsku moja noga też nie postanie. Od czasu katastrofy smoleńskiej zresetowałam swoje życie, ono dziś wygląda zupełnie inaczej. Chcę pielęgnować dobre wspomnienia, a tu na wsi czas wolniej płynie, tu mogę pieścić, jak to pani określiła, moje wspomnienia.

Czyta Pani felietony pani Marty Kaczyńskiej?
Ma bardzo dobre pióro, ładny język. Marylka tego pilnowała, aby w domu mówiło się poprawnie, nie zdarzało się, żeby fruwały tam „obce” wyrazy, co mnie się z kolei zdarza. Leszek nie znosił kobiet, które klną, ale u mnie to jakoś tolerował, choć przy nim trochę się pilnowałam. Tak więc czytam Martę, czytam.

Zabiera głos w kluczowych sprawach.
Trudno się dziwić, w końcu córka prezydenta. No i po rodzicach odziedziczyła analityczny umysł. Myślę, że udało jej się pozbierać po traumie, ale razem z moją siostrą bliźniaczką chuchamy na nią i dmuchamy. Tyle, że ja w tej rodzinie odgrywam rolę złego policjanta, a moja siostra - dobrego. Ja Martę ochrzaniam, a moja siostra ją „niunia”. No, ale siostra jest artystką, malarką, fruwa w chmurach, z polityką nie ma nic wspólnego. Ze starszego pokolenia na Wybrzeżu tylko my dwie zostałyśmy Marcie; rodziny żadnej oni tu nie mieli.

Jak będzie wyglądał Pani dzień 10 kwietnia?
Wstanę godzinę przed rocznicą katastrofy. Zawieszę kir na fladze. Zapalę znicze na moim kamieniu, położę tulipany, nie żadne bukiety strojone; Marylka uwielbiała tulipany. A wieczorem będę oglądać obchody w telewizji. Nie pojadę do Warszawy, nie dam rady. Ortopedyczki mają kłopoty z krążeniem. Boję się, że ktoś mnie popchnie, albo że mi żyłka strzeli i będzie po zawodach. Nie chcę też epatować swoim kalectwem. Trzeba wiedzieć, kiedy wejść do szatni, wziąć płaszcz i wyjść, jak śpiewał Młynarski. Też już świętej pamięci.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na i.pl Portal i.pl