Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Grudzień? Dobrze, ale o który Grudzień chodzi?

Joanna Wojciechowicz
"Od grudnia 70..."
Założycielka i pierwsza szefowa (1984-1989) Gdańskiej Agencji Informacyjnej, mieszkająca od 20 lat w USA, dzieli się swoimi rocznicowymi refleksjami na temat grudniowych doświadczeń w Gdańsku w 1970 i 1981 roku

Czy ten, sprzed 28 lat, Grudzień 1981, i jeszcze które dni w tym Grudniu, bo każdego dnia co innego się działo? Więc - który? Trzeci? Rocznica nadzwyczajnej Krajówki w Radomiu? 11 i 12, kiedy była ostatnia krajówka na Sali BHP na stoczni? Czy Grudzień' 70 - ten, od którego się wszystko zaczęło? I jeśli to o TEN Grudzień chodzi, to znów - którego GRUDNIA?

Naparzają się z milicją!

Podwyżkę ogłosili w sobotę, 12-go, bo w niedzielę ludzie nie pracują, a w każdym razie wtedy, w 1970 roku nie pracowali. Stocznia nie pracowała ani żaden inny duży, poważny zakład pracy. Bo telefonów było wciąż bardzo mało i ludzie się niekoniecznie mogli porozumieć. Więc cały porządny szum i oburzenie zaczęło się w poniedziałek, 14. Pracowałam wtedy w Miejskiej Pracowni Urbanistycznej, na czwartym piętrze obecnego Urzędu Miejskiego, i oczywiście nikt naprawdę nie pracował, tylko wszyscy dyskutowaliśmy i zastanawialiśmy się, jak dalej żyć. Zaraz po końcu roboczego dnia, o 15.15, pojechaliśmy z Renią Sz. do domu, do Wrzeszcza. Renia mieszkała na ulicy Białej, równoległej do torów kolejowych, ja na Waryńskiego.

Ledwo zdążyłam wrócić do domu i może nawet coś zjeść, zadzwoniła Wanda B.

- Joaśka! Ale się dzieje! Naparzają się na ulicach!

Wanda mieszkała przy ul. Heweliusza, też wysoko i z dobrym widokiem.

- Kto się naparza i z kim? - próbowałam zrozumieć.

- No, ludzie, ludzie się naparzają z milicją! Przyjeżdżaj popatrzeć!

Zadzwoniłam do Reni, która też już wiedziała, że jest bitwa w mieście, w Głównym Mieście znaczy się. Postanowiłyśmy jechać kolejką, dzisiejszą SKM, bo z tramwajami było różnie, a kolejka jeszcze jeździła. Przejechałyśmy jednakże tylko dwa przystanki, bo kolejka się zatrzymała przy stoczni i konduktorzy powiedzieli, że dalej nie jedziemy, bo jest strajk i oni też strajkują. Byli weseli i pełni radości.

- Strajk! - wołali. - Będzie dobrze!

Szłyśmy po torach i wzdłuż torów. Już się zrobiło prawie kompletnie ciemno i stąd powyrywane z nasypu kamienie wydawały się czarniejsze i większe i nie wiadomo dlaczego - jakieś groźne. Perony były puste, w panice biegli po jednym z nich dwaj młodzi zomowcy i widziałam w ich oczach strach. Tłum był na lewo, wypełniał calusieńką ulicę miedzy dworcem a hotelem Monopol, aż pod komitet wojewódzki i jeszcze dalej. Niektóre okna w komitecie były otwarte, choć w żadnym z nich nie było światła, ale świeciły się ogniki papierosów.

Skądś wiało grozą, choć się wydawało, że wszystko jest właściwie w porządku, tyle że prawie się nie dawało odróżnić, kiedy wielki tłum krzyczał "Strajk!", a kiedy "Chcemy chleba!". To był ryk, to tylko z daleka można byłoby usłyszeć, bo w środku było za głośno, a ja byłam w środku. Kiedy już dotarłyśmy z tłumem prawie że do dawnego Żaka, paliły się samochody i widać było, że lada chwila zacznie się palić komitet. Właściwie to już ogień lizał dach. Doszłyśmy do wniosku, że jednak wracamy do domu, do naszych małych dzieci.

Skąd oni się wzięli?

We wtorek rano, 15-go, byłam jedną z nielicznych osób, które dotarły do biura. Zaczynaliśmy pracę o 7.15 i zawsze nasza pracownia przychodziła pierwsza do budynku, bo reszta urzędu pracowała normalnie od ósmej.

Korytarze jeszcze były nieoświetlone i ciemno i pusto wydawało się wszędzie. Tylko u nas, na naszym czwartym piętrze było przyjemniej i raźniej. Było nas w pracowni bardzo niewiele osób, może z 15, i wszyscy opowiadaliśmy sobie wrażenia z poprzedniego dnia i tkwiliśmy w oknach, oglądając dymiący się wciąż narożnik Komitetu Wojewódzkiego, i prawie że zaraz, w szarzyźnie rozpoczynającego się dnia zobaczyliśmy czoło pochodu idącego ze stoczni. Rany, jaki to był przeogromny tłum!
Ich kufajki i spodnie, i buty były wszystkie tak samo szare jak niebo, tylko pomarańczowe kaski dawały po oczach i było oczywiste, że na czele tego pochodu, z polską flagą, idzie młoda dziewczyna. Po włosach to można było poznać. A za chwilę widzieliśmy już z okien morze głów w pomarańczowych kaskach. Stoczniowcy ruszyli na komendę. Wybijali okna, wyrywali kamulce z ulicy. Prawie błyskawicznie zaczęli stamtąd wychodzić milicjanci. Wszyscy, którzy wychodzili z podniesionymi w górę rękami, byli odprowadzani przez robotników albo do naszego budynku, albo do Szpitala Wojewódzkiego, z którym mieliśmy wspólną jedną ścianę. Ja, jak to ja, zawsze muszę wszystko kwestionować. Zastanawiałam się głośno, czy to jest w porządku, bo jednak przecież się niszczy... Wtedy jeden z kolegów, Jasio Adamus, którego oczy zrobiły się wielkie jak spodki i cała twarz mu pojaśniała, zakrzyczał mnie:

- Pani Joanno, przecież to jest wspaniałe!!! A jaką ONI mają inną formę protestu?".

To wspaniałe już się jednak zresztą i tak kończyło - zupełnie nie wiadomo, dlaczego jeden ze stoczniowców, który oberwał w ramię, za to ramię się złapał, jakoś dziwnie zakręcił i przewrócił jak szmaciana lalka. I leżał. Za chwilę leżał drugi. I trzeci. I czwarty. I dopiero wtedy zdaliśmy sobie wszyscy sprawę, że to są strzały z broni palnej, a nie kamienie, lecące z naszego budynku. Ulica pod nami jakoś opustoszała i ci, którzy leżeli na bruku, zostali wciągnięci do środka - albo do nas, albo do szpitala. Tłum się cofnął i co dalej było, to już nawet nie bardzo wiem, bo przez megafony z budynku milicji kazali nam odejść od okien, bo będą strzelać.

I było dużo ciszy i innego dziwnego dźwięku, chyba dźwięku nieszczęścia. Te same megafony ogłosiły za chwilę, że wszystkie kobiety znajdujące się w budynku MRN mają ten budynek opuścić, schodząc w dół po bocznych schodach do tylnego wyjścia. Tymi schodami zbiegał razem z nami Wiesiek Żmijewski, zastępca kierownika pracowni, po prostu nawiewał, jak nie mógł nawiać Janusz Kafka, ówczesny kierownik naszej pracowni, bo ten był już w szponach Czernichowskiego, kierownika Wydziału Architektury. Zresztą wołał ktoś za nami:

- Panie inżynierze, a pan gdzie?! Mężczyźni są potrzebni do noszenia rannych!

Wiesio jednakże wolał konwojować nas, kobiety. I ten kilkuminutowy spacer po bocznych schodach w dół po prostu był największym szokiem poranka. Bo w zupełnie pustym dotychczas budynku zaroiło się od ludzi - na wszystkich korytarzach, teraz już dobrze oświetlonych, leżeli ranni, i może zabici. Było szaro od mundurów ZOMO, a przecież nikt do budynku nie wszedł tego ranka poza nami - to mogliśmy wszyscy przysiąc. Mieliśmy obstawione wszystkie okna, więc wiemy, że żaden zomowiec nie mógł się przemknąć niezauważony, a cóż dopiero kilka ich oddziałów.

Więc gdzie byli wcześniej?

Potem doszliśmy, że w naszych piwnicach i na strychu, ale także pewnie zajmowali cały parter zresztą, tak jak przez następnych wiele, wiele dni...

Jak się uporać z hołotą
W środę 16-go było nas w pracy już o wiele więcej. I wszystko było inaczej. Na wszystkich rogach ulic stały czołgi, gazeta wyszła tylko jedna, "Dziennik Bałtycki" razem z "Głosem" i "Wieczorem Wybrzeża", cała stocznia była obstawiona czołgami, w ogóle do pracy szłam w szpalerze przed lufami czołgów, a przed wejściem do budynku stali dziwni, brzuchaci cywile z biało-czerwonymi opaskami na ramionach i legitymowali każdego. Tylko ZOMO wchodziło i wychodziło, jak chciało, stacjonowali u nas, dostawali wódkę na zapleczu naszego baru i darli się na nas, żeby się przestać gapić.

To samo przy oknach: ten sam megafon nam ogłaszał, żeby nie podchodzić do okien, bo z tych okien było widać suki przywożące wciąż nowych ludzi, którzy przechodzili przez "ścieżkę zdrowia", czyli szpaler zomowców walących pałami wszystkich wychodzących z samochodów. Widzieliśmy kobietę. Widzieliśmy młodego chłopca, może trzynasto- albo czternastoletniego, i na tego rzeczywiście czekaliśmy, chcąc zobaczyć, czy w ogóle wyjdzie. Wyszedł. Po jakiejś pół godzinie, ale jakby nie ten sam. Był strasznie pobity i właściwie nie mógł iść, stanął pod latarnią i trzymając się jej, kucnął, dochodząc jakby do siebie.

Około 12 już, kiedy słyszeliśmy strzały dochodzące od stoczni, nasz szef czwartego piętra, architekt miasta Gdańska, mgr inż. Zbigniew Cz. zebrał nas wszystkich na korytarzu i ogłosił:

- Przed chwilą na stoczni zastrzelono czterech robotników. I bardzo dobrze. Tylko tak się można z hołotą uporać. I szkoda, że nie zrobili tego od razu!

I potem, wieczorem, było przemówienie Kociołka, i biedni ludzie poszli wtedy rano do pracy, w każdym razie do gdyńskiej stoczni. I wtedy, w czwartek, 17 grudnia była Gdynia. I Janek Wiśniewski, czyli młody zastrzelony chłopak niesiony w pochodzie na drzwiach. Dwóch Janków Wiśniewskich, jak potem wykryliśmy, 10 lat później, bo dwa pochody były w Gdyni .

Chocholi taniec

A potem było 10 lat ciszy. Nikt nie mówił o Grudniu. Grudnia w ogóle nie było. Gomułkę zamieniono na Gierka, ten przyjechał do stoczni i spytał: "Pomożecie?" - i usłyszał w odpowiedzi: "Pomożemy". Stoczniowcy dostali ogródki działkowe, generalicja domki i talony na samochody, wybudowano kilka kościołów i życie płynęło.

I potem był Radom i Ursus w 1976, i powstał KOR, i ROBCiO, i PPN, i KPN, i WZZ-y, i Ruch Młodej Polski i kto tam wie, jaka jeszcze opozycja. I jeszcze potem był strajk, i Solidarność, i nawet wreszcie wymieniono Gierka i było 16 miesięcy karnawału, w ciągu którego najpierw szybciutko postawiliśmy pomnik, dokładnie w tym miejscu gdzie zastrzelono czterech stoczniowców 10 lat wcześniej, i zrobiliśmy wystawę "Od Grudnia do Sierpnia", więc coś jednak zrobiliśmy, i potem był kolejny Grudzień.
Musiałam wtedy wrócić z Krajówki do domu, chociaż już było wiadomo, że zamykają. Musiałam, bo Michał miał 17. urodziny i dom był pełen dzieciarni, i przecież nikt z nas nie wiedział, jak będą zamykać, według jakiego klucza. Michał ciągle do mnie dzwonił na stocznię, gdzie siedziałam w kabinie moich chłopców radiowców, którzy operowali nagłośnieniem. Mówił: "Matka, przywieź ciężarówki, bo rzeczy z domu trzeba powywozić!", tak jakby to można było sobie wziąć ciężarówkę nie wiadomo skąd.
Poza tym bardziej się martwiłam o nasze biurowe archiwum; taśmy ze wszystkich Krajówek, taśmy i dokumenty ze wszystkiego, cośmy zrobili przez ten czas. Ale się już właściwie nie miałam siły martwić. Byłam zupełnie wykończona napięciem i kursowaniem bez przerwy między biurem Solidarności, Salą BHP i mieszkaniem na Ogarnej. I tym że po prostu nie dało się od nikogo niczego sensownego usłyszeć.

Łapałam wodzów w kuluarach, ale wszyscy byli jak zaczarowani, jak w tańcu chochołów z "Wesela". Nikt nie chciał wziąć odpowiedzialności za nic. Wysłałam kilku swoich zaprzyjaźnionych chłopaków po Marusz-czyka do domu, w końcu to on był przewodniczącym regionu i powinien coś zdecydować. Przyjechał. Trzymał w rękach zwoje teleksów i rozwiewał nasze zwątpienie.
- Pytałem generała Andrzejewskiego, co się właściwie dzieje. Dlaczego te kolumny wojska i czołgów jadą do Gdańska, na co on się śmiał i stwierdził, że to "Operacja Trzy Pierścienie", akcja przeciwko złodziejom. Ja spytałem, w którym pierścieniu znajduje się Solidarność, i on mnie zapewnił, że Solidarności to w ogóle nie dotyczy.

Bogdan Lis mówił: - Materace przewożą i stare koce, żeby nas postraszyć. Nie ma się czym przejmować.
No ale ten przynajmniej dał mi dwie zaklejone koperty. Jedna miała napis: "Otworzyć w przypadku inwazji obcego państwa na Polskę", druga: "Otworzyć w przypadku wprowadzenia Stanu Wyjątkowego". Miałam to dać temu, kto będzie szefem.
Wiedziałam, że zamykają, bo już było całkiem dobrze po 22, właściwie chyba już była prawie 23 i nasz telefon w kanciapie nagłośnieniowej jeszcze działał. Zadzwoniłam do rodziców Olka Halla (to były jego imieniny tego dnia i Młoda Polska powinna się bawić, ale się nie bawili) - i od razu po głosie mamy Olka wiedziałam, że milicja tam jest. Spytałam, czy Olek jest w domu. Dowiedziałam się, że nie, ale że "...są tu panowie, którzy też na niego czekają". Jeszcze się upewniłam, czy panowie to panowie z milicji. Kiedy usłyszałam słabe "tak", było wiadomo, że nic nie jest normalnie, bo aresztować można tylko od 6 rano do 10 wieczór.
W tejże oszklonej kabinie, poza Rysiem Czajkowskim, czyli "Docentem", i Jarkiem, drugim radiowcem, była jeszcze Krysia Wiśniewska, przewodnicząca Krajowej Komisji Interwencji. I kiedy stojący na długim stole prezydialnym biały telefon nagle zadzwonił, a było już koło północy, i Lesio Wałęsa się zerwał i stanął na baczność, wszyscyśmy się zaczęli śmiać, że to generał dzwoni. I rzeczywiście, bo zaraz się Krajówka skończyła, i Wałęsa nawet coś powiedział - że proszę państwa, coś się dzieje, ale się proszę nie denerwować. Któryś z dziennikarzy strzelił, że jak na Syberię, to on nie ma butów, a Jacek Kuroń zawrzeszczał do mnie:

- Joasiczku, przyjdę jutro rano na śniadanie!

Jakby jutro naprawdę miało być jutro.

To poważna sprawa

Odwieźli mnie do domu, z powodu tych urodzin, chociaż wydawało mi się, że powinnam jechać raczej do biura, ale i Krysia, i Rysiek powiedzieli, że przecież tam jadą i dadzą sobie radę beze mnie, i pod domem mnie wywalili. A w domu był tłum i cieplutko, i wszystkie dzieciaki były trochę podchmielone, a w moim pokoju na tapczanie siedział Stasio Oleszczuk i porozumiewał się przez walkie-talkie z Zygmuntem Blazkiem w biurze, i jeszcze próbował się dowiedzieć, gdzie się co dzieje. Już wiedzieliśmy, że Karol Krementowski uciekł i nie dał się złapać, i że wielu innych naszych też. Podzieliłam dzieciaki na kilka grup i kazałam im iść do domów, a po drodze zawiadomić tych w hotelu Monopol, i tych co w Novotelu, że mają nawiewać, po czym poszłam się wykąpać i umyć włosy. Takie miałam przyzwyczajenie, że mówiłam sobie zawsze, że jeśli mnie zamkną, to muszę mieć czystą główkę. Więc tym razem, kiedy wreszcie po mnie przyszli, leżałam sobie grzecznie z książką w łóżku. Trochę tych dzieci jeszcze było w domu, a część po prostu wróciła, bo widzieli pacyfikację hoteli i aresztowanych naszych. Jak ci faceci weszli, to nie można się było ruszyć w naszym małym holu wejściowym, tylu ich było, i kiedy wyszłam do nich wreszcie, i usłyszałam odczytany mi nakaz zatrzymania, i oświadczenie o wprowadzeniu stanu wojennego, nie wytrzymałam, oczywiście, i się bardzo zdziwiłam.

- Och! Stan wojenny? A któż to napadł na Polskę? - i tłum dzieciaków wybuchnął gromkim śmiechem.

Na co pan Główny Ubek powiedział: - Proszę się nie śmiać, proszę państwa. To jest poważna sprawa. Ta pani idzie do więzienia - na co wszyscy roześmieliśmy się jeszcze bardziej.

Co by to dało?
I pani poszła. Ale była przygotowana. Miała ze sobą 700 zł w setkach. Zdaje się, w butach to miałam schowane, miałam czekoladę, i kabanosa, i karty, i bieżący kryminał, i pełno tabletek uspokajających. Łykałam je po drodze, jadąc zimnym gazikiem, i oglądałam oświetlone sklepy. Nawet jakąś zabłąkaną parę zauważyłam na ulicy Grunwaldzkiej, koło sklepu z kryształami we Wrzeszczu.

Dopiero naprawdę hadko mi się zrobiło, kiedy minęliśmy Gdynię i skierowali śmy się przez lasy w stronę Piaśnicy. Jakoś wszyscy mieli to samo uczucie, jak to później porównywaliśmy, że teraz jest kiepsko, bo przecież w Piaśnicy właśnie zabijają. Ale minęliśmy Piaśnicę i wreszcie, koło piątej rano, dotarliśmy do baraków Strzebielinka. Byłam pierwszą przywiezioną tam kobietą, i byłam bardzo ciekawa. Jakieś 15 minut po mnie przywieźli Krysię Wiśniewską, więc już nas było dwie, i jeszcze po 15 minutach dotarła Alinka Pienkowska. Alinka była, owszem, trochę zdenerwowana, ale głównie tym że wprawdzie Bogdan uciekł po balkonach z mieszkania Róży, swojej siostry, ale za nim strzelano i była pogoń, i Alinka się bardzo bała, że może go i zabili.
Jak nas już zabukowali, przydzielili miskę, łyżkę i koc, zaprowadzili nas do naszej celi: przynajmniej była duża, na 16 piętrowych spań. Alinka poszła do łazienki, która była prawie cywilizowana, bo odgrodzona trochę od reszty celi, owszem, oszklona, ale od pasa w górę, więc jednak człowiek był choć trochę sam, w każdym razie od pasa w dół. I coś się stało, i spłuczka wylała wodę na podłogę, i woda się lała i lała, i miałyśmy potop. Było więc dużo roboty i dużo zamieszania, bo ciągle dowożono nowe kobiety, i miałyśmy już z nami także Joannę Gwiazdę, i Małgosię Celejewską, a potem jeszcze dojechały Halina Winiarska i Krysia Pieńkowska, i jeszcze kilka innych pań. Do wieczora się nas tam uzbierało 16 właśnie i każda opowiadała, jak to było, jak ją brali, i byłyśmy głodne jak cholera, i zmęczone jeszcze bardziej, bo nikt poprzedniej nocy nie spał. Kilka z nas płakało. Wszystkie się martwiłyśmy o dzieci, a niektóre także o mężów albo o ukochanych. Ja nie płakałam. Nie mogłam, bo byłam wściekła na wszystkich naszych przywódców, tj. na wszystkich właściwie chłopów, że nas nie przygotowali, że się nie przygotowali, że daliśmy się prawie wszyscy wyłapać jak kurczaki z klatki. Że zostawiliśmy i zawiedliśmy w ten sposób resztę Solidarności. Na siebie też byłam wściekła. Wyrzucałam sobie, że nie wyłączyłam im mikrofonu na Krajówce i nie ogłosiłam sama, że nas zamykają. Dręczyło mnie to później przez lata, dopóki nie miałam okazji przegadać i przepowiedzieć z Jackiem Kuroniem tego wieczoru i tej ostatniej Krajówki. Kiedy powiedziałam Jackowi, jak mnie to dręczyło przez kilka następnych lat, on mi na to:
- Ja myślałem to samo. Przecież ja miałem nawet bliżej do mikrofonu niż ty, ale powiedz, co by to dało?

Jakoś przetrzymaliśmy
No właśnie. WRONA postanowiła skończyć zabawę w Solidarność i przywrócić ład i porządek. To chyba lepiej, tak? Że poza Kopalnią Wujek nie było aż tak wiele ofiar? Tylko że jakoś tak dziwnie pomyśleć, że to generał ocalił Polskę przed Związkiem Radzieckim i rozbuchaną ekstremą Solidarności.

Generał, który w Grudniu'70 wziął i wystrzelał ludzi z przygotowanej pułapki, a taki w każdym razie musiał dać rozkaz, bo to on był wtedy ministrem obrony narodowej. Generał, ten Szlachetny Człowiek, wprowadził stan wojenny, który zniszczył rodziny i spowodował cierpienie, to za generała czasów było ze 20 chyba skrytobójstw i jakoś wszystkie dotykały kochanych, przedobrych ludzi, i akurat wszystkich znałam, a z niektórymi byłam zaprzyjaźniona. Do teraz boli ich brak i świadomość ich cierpienia przed śmiercią, i świadomość nigdy nienaprawionej krzywdy.

I kiedy oglądałam przed kilkoma dniami w TVN24 generała i Jerzego Urbana, zadowolonego z siebie tak samo jak lat temu 28, przeraziłam się, że historia się powtarza i że to się nigdy nie skończy. Mieszkam pół świata od swoich bliskich. Co najmniej połowa moich najlepszych przyjaciół nie żyje. Wszyscy odeszli o wiele za wcześnie. Tęsknię do domu, którego nie było i nie ma. Ale mam wnuki i Michał i ja to wszystko jakoś przetrzymaliśmy. Żyjemy, umiemy się często cieszyć i wiemy, jak można być szczęśliwym dzisiaj. Tu i teraz. Tam, gdzie jesteśmy. I jeśli się uda tym podzielić z przyjaciółmi, trochę im tego użyczyć, to jeszcze lepiej. I to mimo Grudnia, pierwszego, drugiego i następnych. Więc na pewno nie zmarnowałam życia i cieszę się z tego również. I chcę wreszcie wracać do domu i móc się spotykać z ludźmi, którzy razem ze mną te Grudnie przeżywali i nie stracili ani wiary, ani nadziei, ani miłości.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikbaltycki.pl Dziennik Bałtycki