Gdy Janek Wiśniewski padł. "Nie chciałbym nigdy więcej przeżyć takiej nienawiści"

Dorota Abramowicz
Ulica Podjazd w Gdyni. Andrzej Andrzejewski niesie drzwi jako ostatni z prawej, Henryk Mierzejewski jako ostatni z lewej strony
Ulica Podjazd w Gdyni. Andrzej Andrzejewski niesie drzwi jako ostatni z prawej, Henryk Mierzejewski jako ostatni z lewej strony IPN
Połączył ich jeden dzień - 17 grudnia 1970 r. Jedno zdjęcie, wykonane przez funkcjonariusza SB. I jeden nieżyjący człowiek - Zbyszek Godlewski.

Zdjęcie

Ulica Podjazd w Gdyni. Zdjęcie zrobiono z góry, ze skarpy. Ludzie stoją przed domem, wpatrują się w idących ulicą demonstrantów. Na czele pochodu biało-czerwone flagi, widać na nich plamy krwi. Sześciu mężczyzn dźwiga drzwi, na których leży ciało zabitego przy stoczni osiemnastolatka, Zbyszka Godlewskiego.

Robert Chrzanowski z gdańskiego oddziału IPN: - Fotografował nieznany z nazwiska funkcjonariusz Służby Bezpieczeństwa, który towarzyszył pochodowi od początku, gdy ludzie jeszcze bez drzwi, na rękach, nieśli ciało Godlewskiego. W naszych zbiorach mamy ponad 20 takich zdjęć, nie zawsze najlepszej jakości. Przechowywano je przez lata w laboratorium na Biskupiej Górce. W 2007 roku przekazała nam je Komenda Wojewódzka Policji.

Esbek fotografował niemalże bez przerwy, aż do momentu, gdy na ul. Podjazd wojsko skierowało lufy czołgów w stronę demonstrantów. Pewnie potem uciekał, jak wielu innych. Następne zdjęcie zrobił dopiero na skrzyżowaniu ulic 10 Lutego i Świętojańskiej.

Premiera książki "Pogrzebani nocą" o ofiarach grudnia '70 na Wybrzeżu Gdańskim już 14 grudnia - kliknij w obrazek i dowiedz się więcej:


Słowa

Choć się nie znają, mówią o tamtym dniu podobnymi słowami. Andrzej Andrzejewski: - Przenosiłem Zbyszka przez tory. Wtedy po raz pierwszy zrozumiałem, jak trudno podnieść bezwładnego człowieka.

Henryk Mierzejewski: - Martwy człowiek jest bezwładny. Trudno go utrzymać, wyślizguje się ze zmarzniętych rąk.

Co czuli?

Andrzej Andrzejewski: - Ciężar niesionego chłopaka. Bezsilność. Bezradność.

- Bezsilność i szaleńczą wprost nienawiść wobec tych, którzy go zabili. To potworne uczucie - Henryk Mierzejewski patrzy mi prosto w oczy. - Pamiętam je do dziś. Nie chciałbym czegoś takiego jeszcze raz przeżywać.

...

Niewielkie mieszkanie na siódmym piętrze bloku w Wejherowie. Na stole zdjęcie zrobione w połowie grudnia 1970, z kolegą Jankiem, przed hotelem stoczniowym przy ul. Kapitańskiej. 22-letni Heniek w czarnej marynarskiej kurtce.

Gdyby nie Ewa, mówi Henryk Mierzejewski, obecna żona, jego życie potoczyłoby się inaczej. Mógł zostać pobity podczas pacyfikacji hotelu stoczniowego w nocy z 16 na 17 grudnia 1970 roku. I wywieziony z Gdyni. Wtedy by nie podniósł ciała Zbyszka Godlewskiego.

Chłopak z Wąsewa

Do Gdyni przyjechał w1969 roku. - Byłem chłopakiem po zawodówce, z mazowieckiej wsi Wąsewo, złym na ojca, który chciał, bym pozostał na roli - wspomina.

Ojciec, odznaczony Krzyżem Walecznych za Bitwę Warszawską 1920 r., nie przepadał, delikatnie mówiąc, za bolszewikami. Syna trzymał krótko. - Pokłóciłem się z nim podczas żniw - opowiada Henryk. - Postanowiłem wyjechać do pracy: albo na Śląsk do kopalni, albo na Wybrzeże, do stoczni. Wybrałem morze.

Zgłosił się do gdyńskiej „Komuny”, zapisał do wieczorowego Technikum Budowy Okrętów, dostał łóżko w hotelu baraku przy Kapitańskiej. Na balu maturalnym poznał Ewę, dziewczynę po Technikum Przetwórstwa Rybnego, z wielodzietnej kaszubskiej rodziny mieszkającej w Chyloni.

Wtorek, 15 grudnia. Przyszedł rano do stoczni. - Podwyżki ludzi bardzo zdenerwowały - mówi. - Nagle ktoś krzyknął, że trzeba wyjść na ulicę. Krzyczeliśmy „Chodźcie z nami!” i „Dla Gomułki suche bułki!”.

Podeszli pod Dom Partii przy ul. Władysława IV. Nikt nie chciał wyjść do protestujących. - Przeszliśmy więc pod Miejską Radę Narodową przy ul. Świętojańskiej - wspomina pan Henryk. Przewodniczący, Jan Mariański zszedł - blady, zdenerwowany i jąkając się, powiedział, że nas popiera. Co to była za euforia!

Wrócili Świętojańską w dół, skręcili do Dalmoru. Tłum stanął przy magazynie z rampą, ktoś zawołał, że trzeba stworzyć Komitet Strajkowy. - Kolega z technikum, nazwiska dziś już nie pamiętam, zaproponował mnie do komitetu - opowiada Henryk Mierzejewski. - Odmówiłem, bo czułem, że jestem do tego za młody. Wybrali kolegę.

Po zakończeniu masówki członkowie komitetu ruszyli do świetlicy na Polską, a Henryk zabrał swoje rzeczy z hotelu przy Kapitańskiej i pojechał do Ewy. Jej rodzice zgodzili się, by Heniek przenocował w ich mieszkaniu. - To mnie uratowało - mówi. - W nocy milicja spacyfikowała nasz hotel. Szukali tych, którzy uczestniczyli w masówce. Zrobili im ścieżkę zdrowia, część aresztowali.

Kolegę z technikum milicja zatrzymała wraz z innymi członkami 31-osobowego komitetu strajkowego na Polskiej. Pobito ich brutalnie, aresztowano, przewieziono do więzienia w Wejherowie.

Henryk spotkał go dopiero 10 lat później, gdy Społeczny Komitet Budowy Pomnika Ofiar Grudnia w Gdyni szukał ludzi z Komitetu Strajkowego, by zaprosić ich na odsłonięcie obelisku. - Mieszkał na Śląsku - opowiada pan Henryk. - Twierdził, że po aresztowaniu wywieziono go do Rosji. Czy rzeczywiście tak było? Nie wiem, powtarzam tylko to, co usłyszałem. Może go tylko tak nastraszyli? A potem dostał nakaz wyjazdu na Śląsk i zakaz kontaktu z ludźmi na Wybrzeżu.

Środa, 16 grudnia, niemal całkowicie umyka z pamięci pana Henryka. We wspomnieniach widzi tylko ekran telewizora, a na nim twarz Stanisława Kociołka wzywającego stoczniowców, by w czwartek wrócili do pracy.

Chłopak z Witomina

Andrzej Andrzejewski, uczeń szkoły zawodowej w Gdyni Orłowie, na praktykach w gdyńskich wodociągach, miał w grudniu 1970 r. 17 lat. Mieszkał na Witominie, wcześniej na ul. Batalionów Chłopskich, jeszcze wcześniej na Grabówku. - Byłem najstarszy z rodzeństwa - mówi. - Matula akurat opiekowała się czwartą z kolei, najmłodszą wówczas siostrą.

W czwartek, 17 grudnia, Andrzej o śmierć otarł się przez przypadek. I przez ciekawość. - Kolega z pracy, Sylwek, mieszkał naprzeciw stoczni, tam, gdzie dziś stoi pomnik - wspomina. - Zaproponował, byśmy poszli do niego do domu, to będzie można wszystko dokładnie zobaczyć. Ruszyliśmy od strony dworca, ale już dostępu do domu Sylwka nie było, teren był otoczony przez wojsko.

Wśród tłumu zauważył kolegę, Mariana. Weszli na peron. Zaczęły świstać kule. Chłopak, który stał między nim a Marianem, osunął się na ziemię. - To był przypadek, że kula trafiła jego, a nie mnie - mówi dziś Andrzejewski. - Wystarczyło, żeby temu, który strzelał zadrżała ręka albo trafiło mnie rykoszetem.

Pierwsza myśl na widok leżącego: trzeba ratować człowieka! Wraz z Marianem wzięli go za ręce i nogi, zaczęli przeciągać przez tory. Położyli na trawniku. Wtedy zrozumiał, że chłopak nie żyje. - Jechała karetka, ale go nie wzięła - wspomina. - Czułem, że go nie można tak zostawić, że to przecież człowiek. Inni chyba też tak czuli. Podnieśli go za ręce, za nogi.

Drzwi

Henryk Mierzejewski odwoził na godzinę 6 narzeczoną do pracy w Dalmorze. Jechali trolejbusem. Mijając stocznię, widzieli szpaler czołgów. Czołg stał też w pod torami. Podróżujące w trolejbusie kobiety zaczęły płakać. Wybuchła histeria.

Wysiedli na placu Kaszubskim, usłyszał dobiegające spod stoczni strzały. Ruszył biegiem w kierunku ul. Jana z Kolna. Mijał uciekających w panice ludzi, niektórzy byli zakrwawieni. Ktoś krzyczał: „Mordercy!”. Przy dworcu przedostał się przez tory na ul. Czerwonych Kosynierów, obecnie Morską.

- Na przystanku Gdynia Stocznia tłum wchodził na kładkę między torami, a od strony stoczni padały strzały - wspomina. - Byli zabici, ranni. Rzucaliśmy kamieniami. Z tej bezsiły, złości za strzelanie do ludzi, chcieliśmy walczyć.

Nie widział momentu śmierci Zbyszka Godlewskiego. - Zabili go - usłyszał. Kogo? Nie wiedział. Nie znał też ludzi, którzy wraz z nim stanęli nad zamordowanym osiemnastolatkiem. Podnieśli ciało, ruszyli ulicą Czerwonych Kosynierów. On trzymał niewiele młodszego od siebie chłopca za nogę. - Niosła nas wściekłość i bezsilność - mówi.

Bezwładne ciało wysuwało się z rąk. Ktoś zawołał, żeby znaleźć deskę.

Mierzejewski mówi, że to mogły być drzwi od toalety, z baraków stoczniowych. Andrzejewski pamięta, że to były drzwi od mieszkania. Zdjęli je z zawiasów, położyli na nich chłopaka. Było ich sześciu.

Henryk Mierzejewski: - Weszliśmy na ulicę Podjazd i wtedy rozległ się straszny huk. Tak jakby z czołgu ślepakiem strzelili. Potem okazało się, że była to prawdopodobnie petarda.

Zostawili drzwi z ciałem, na chwilę się rozpierzchli. Kolejni ludzie podnieśli Zbyszka i pochód znów ruszył.

Kamienie

Na ul. 10 Lutego, między PLO a bankiem, stał czołg, a obok trzech żołnierzy z automatami. - Kolega z brygady, Janek, podbiegł do jednego z żołnierzy i chwycił za automat - mówi pan Henryk. - Żołnierz, młodziutki chłopak, trzymał kurczowo broń. I tak stali. Zobaczyłem, jak z oczu żołnierza tryskają łzy. Nie płyną, ale właśnie tryskają. Na wprost. Chłopak był w szoku. Dwie strugi biły i biły... Odciągnąłem Janka.

Andrzejewski: - Ktoś mnie zastąpił potem przy niesieniu ciała Zbyszka. Odnalazłem się dopiero na o zdjęciu, zrobionym przez Edmunda Peplińskiego na Świętojańskiej. Znów niosę drzwi, idę z lewej strony.

Mierzejewski: - Na zdjęciu ze Świętojańskiej jestem w grupie ludzi idących w pochodzie. Chwilę później zobaczyliśmy kordon milicji. Zaczęto do nas strzelać. Przedostałem się na ul. Bema. Potem na dworzec Wzgórze Nowotki i Władysława IV. Mieliśmy kamienie w rękach, walczyliśmy, chowając się po podwórkach.

Andrzej też brał udział w walkach.

- O mało co nie strąciliśmy helikoptera kamieniami - wspomina. - Latał nisko nad pomostem, kolega poradził, by nie rzucać w śmigła, ale w statecznik. Poleciał grad kamieni, było o krok od katastrofy.

Wracając do domu, schował rękawiczki w rękaw kurtki. Zatrzymali, kazali pokazać ręce. Były czyste. Puścili. W domu niewiele mówił o tym, co się działo. Nie chciał denerwować matki.

Henryk zabrał rzeczy i wyjechał na święta do domu. Przeczekał weryfikację, do pracy poszedł 27 stycznia.

Dziesięć lat później

Andrzejewski: - W sierpniu 1980 pracowałem w Przedsiębiorstwie Wodociągów i Kanalizacji w Gdyni. Wstąpiłem do Solidarności, zostałem sekretarzem związku w zakładzie pracy.

Mierzejewski: - Pracowałem na wydziale K-1 stoczni jako suwnicowy. Andrzej Kołodziej wzywał do strajku solidarnościowego ze stocznią w Gdańsku, mówił, że sam nie da rady. Zgłosiłem się. Zbyt dobrze pamiętałem Grudzień.

Henryk został delegatem do MKS, był przy podpisywaniu Porozumień Sierpniowych. Zakładał Solidarność w gdyńskiej stoczni i Komitet Budowy Pomników Ofiar Grudnia 1970 w Gdyni.

- Tamten czas ciągle we mnie tkwił - mówi. - I tak jest do dziś.

W grudniu 1981 miał jechać do Szczecina na spotkanie w sprawie karty Stoczniowca. W domu żona z dwójką małych dzieci, poprosił więc Tadeusza Pławińskiego o zamianę - Tadeusz weźmie Szczecin, a on będzie uczestniczyć w obradach Komisji Krajowej w Gdańsku. 12 grudnia wrócił do domu koło północy, nie zdążył się rozebrać, gdy przyszli po niego. Przewieźli do Strzebielinka. - W dobrym towarzystwie - zaznacza. - Był ze mną w celi m.in. późniejszy prezydent Lech Kaczyński, Lech Bądkowski, Andrzej Kozicki, Janek Samsonowicz.

Spotkanie

Piotr Brzeziński z gdańskiego IPN: - W książce „Zbrodnia bez kary. Grudzień 1970 w Gdyni” opublikowaliśmy pierwszy raz zdjęcia funkcjonariusza SB. Zgłosił się wówczas do IPN pan Andrzejewski, który rozpoznał się na dwóch fotografiach.

W ub. roku grudniowe wspomnienia Henryka Mierzejewskiego zostały nagrane dla projektu „Gdynia Opowiedziana”. Umawiam się na spotkanie, pokazuję Mierzejewskiemu zdjęcie z ul. Podjazd. - Widzi pani tego ostatniego mężczyznę z lewej w ciemnej kurtce, niosącego drzwi? To ja.

- Mam jasną kurtkę, jestem ostatni z prawej - mówi Andrzej Andrzejewski. - To znaczy, że szliśmy wtedy ramię w ramię. Poda mi pani jego numer?

Już ze sobą rozmawiali. Umówili się na spotkanie przy stoczni. 17 grudnia. Rano.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Materiał oryginalny: Gdy Janek Wiśniewski padł. "Nie chciałbym nigdy więcej przeżyć takiej nienawiści" - Dziennik Bałtycki

Wróć na i.pl Portal i.pl