Emigrant w Warszawie - Krzysztof Daukszewicz

Andrzej Dworak
Tak jak inni emigrowali na Zachód, tak ja wyemigrowałem do Warszawy. Tu właśnie zaczęła się moja osobista bajka. Choć - jak to na emigracji - przeżyłem dziewięć lat pokory. Nawet w Rembertowie handlowałem ciuchami

Jest Pan warszawiakiem od 31 lat...
W tej chwili mieszkam pod Warszawą, ale tablica z nazwą miasta jest od mojego domu oddalona o 200 metrów, więc daleko się nie wyniosłem i można powiedzieć, że jestem warszawiakiem. Z drugiej jednak strony nie wiem, czy do końca się nim czuję. Tak naprawdę jestem z Mazur i bardziej czuję, że jestem stamtąd. Natomiast jest coś, co mnie z Warszawą związało...

Praca?
Nie, ja przyjechałem do Warszawy nie za pracą, tylko za Małgosią, moją żoną… której już nie ma. Zmarła na raka. Od trzech lat jestem wdowcem.

Jaka to była historia - żona tu Pana zaciągnęła?
Nie, nie, to było inaczej. Tutaj zaciągnął mnie Adam Krecz-mar, brat Małgosi. Zaprzyjaźniliśmy się podczas przeglądów kabaretowych i kiedyś powie-dział mi, że ma bardzo fajną siostrę, która właśnie wychodzi za mąż za faceta, z którym ani pogadać, ani zaśpiewać, ani wypić. W jakiś czas po tej rozmowie jechaliśmy na przegląd kabaretów do Horyńca za Przemyślem. Małgosia zaś pisała recenzje z różnych imprez do ówczesnych "Szpilek" i Adam zadzwonił do mnie z pytaniem, czy możemy ją zabrać naszym mikrobusem. Pojechała z nami i właściwie już w tym samochodzie byliśmy z Małgosią w siebie zapatrzeni.

A facet, co to ani pogadać, ani zaśpiewać, ani wypić?
Małgosia była już z nim po słowie, była wyznaczona data ślubu z tym innym... którym był Jan Parys, wówczas doktor socjologii, przyszły polityk i minister obrony w rządzie Jana Olszewskiego.

Mocny konkurent, ale to Pan wygrał. Kiedy wzięliście ślub?
To nie było takie proste. Ślub wzięliśmy znacznie później, nasz syn Alek miał już chyba pięć lat... Kiedy poznaliśmy się z Małgosią, byłem żonaty, więc trochę to trwało, zanim się rozwiodłem. Ale w tym mikro-busie jadącym na przegląd kabaretów wszystko potoczyło się bardzo szybko, narodziła się miłość. Kiedy dojechaliśmy do Przemyśla, to już świata nie widzieliśmy poza sobą.

Tak zatem związał się Pan z Warszawą, chociaż studiował Pan w Olsztynie...
Studiowałem zaocznie, ponieważ byłem wtedy dyrektorem Domu Kultury w Szczytnie i miałem własny kabaret - Gwuść. W każdym razie po tej wspólnej wyprawie do Horyńca zamieszkałem z Małgosią w jej mieszkaniu przy Alei Róż. Już wówczas stały przede mną otworem wszystkie sceny kabaretowe. Gwuść zdobywał nagrodę za nagrodą, mogłem więc porzucić stanowisko dyrektora i Szczytno.

Dziś mówi Pan jednak, że Pana właściwym domem pozostały Mazury...
Urodziłem się na Mazurach i tam się czuję najlepiej. Duże miasto niczym mi nie imponuje, a na dodatek, jeśli chodzi o to, co robię, to mam w branży ksywę Singel - pracuję sam. Wprawdzie kiedy przyjeżdżałem do Warszawy, to myślałem, że ona mi coś da. Byłem pod wrażeniem lektur o artystach, którzy tworzyli inspirujące się środowisko, ale po przyjeździe rzeczywistość okazała się inna - tylko się piło, rozmawiało o kasie i o dupach.

Po Pana przyjeździe, po 1978 roku, nastąpił dobry okres dla Warszawy - przyjechał papież, potem był rok 80. i 81.
Nie mówię, że źle przeżyłem te wydarzenia i ten okres - było wspaniale. W ogóle, kiedy patrzę wstecz, to wydaje mi się, że żyję jak w bajce. Tylko że sam ją sobie w znacznej mierze napisałem. Właściwie, gdyby nie choroba i śmierć Małgosi, to nie mógłbym mieć o nic pretensji do życia, nie miałbym prawa do jakichkolwiek narzekań.

Bajka, bo wszystko się udało?
Udało i udaje. Oczywiście, że wymaga to wielkiej pracy, ale wynika też z przeznaczenia - człowiek buduje własną legendę, ale musi pomóc w jej budowaniu i wówczas życie będzie mu sprzyjać.

Jak Pan pomagał swojej legendzie, swojej bajce?
To jest rozmowa na tydzień. Nie da się tego tak - wziąć i powiedzieć. W każdym razie, moja osobista bajka wiąże się z Warszawą. Zaczynałem na Mazurach, ale później osiadłem w stolicy. Nie wyjechałem, jak wielu, na Zachód, chociaż tuż przed stanem wojennym pojechałem do USA i nawet namawiali mnie tam, żebym został, ale ja się nie nadaję na mieszkanie poza Polską. Moja wytrzymałość na nieobecność w kraju to trzy tygodnie. Potem staję się upierdliwy, szukam pretekstu, żeby rzucić wszystko i wracać. Nie nadawałem się na emigranta. Zresztą to w czasie niezbyt wesołych w kraju lat 80., zdarzyło się dla mnie coś ważnego - gdzieś około 1987 roku stałem się uznawanym i lubianym artystą. Bo chociaż bardzo mnie ceniono w branży, potrzebowałem uznania publiczności. Przełom nastąpił w 1987 roku w Opolu, gdzie wykonałem monolog "Muzykoterapia" i zaśpiewałem "To jest mój kraj". Początkowo cenzura nie zgadzała się na to, żebym śpiewał "To jest mój kraj", ale uparłem się i powiedziałem na Mysiej, że będę śpiewał po kościołach i na ulicach, więc odpuścili. Piosenka zrobiła w Opolu niesamowite wrażenie i od tego momentu stałem się popularnym artystą. Przedtem jednak przeżyłem dziewięć lat pokory.

Było skromnie?
Na Wolumenie sprzedałem kryształ, który dostałem na jakimś przeglądzie, w Rembertowie handlowałem ciuchami… Każdy się bronił, jak potrafił.

Może z tego powstała książka "Meneliki, limeryki i epitafia sponsoruje ruska mafia", w której jest galeria barwnych postaci. Spotykał je Pan w Warszawie?
Tak, i spotykam do dzisiaj. Niektórzy są interesującymi ludźmi, ale ich życie potoczyło się źle. Pili nie ten alkohol, co trzeba, zbyt wcześnie zdewastował im wątrobę i mózg. Niedawno zaczepiło mnie takich dwóch menelików - jeden powiedział: - Mistrzu, czy ja mógłbym Mistrzowi rękę uścisnąć? I nic więcej nie chcę!... Ten drugi mówi: - Gieniu, a co to za mistrz? - Człowieku - na to Gieniu - nie poznajesz? Przecież to pan Daukszewicz, nasz promotor.

Skąd pochodzą Daukszewiczowie?
Z Wileńszczyzny. Dauksza po litewsku chyba znaczy uparty. Byliśmy liczną rodziną, a właściwie licznym klanem Daukszewiczów, Aleksandrowiczów i Antoniewiczów, który osiadł na Wileńszczyźnie i na terenie dzisiejszej Białorusi. Byliśmy nawet dobrą szlachtą, fundatorami kościoła w jednej z miejscowości na Wileńszczyźnie w XVI wieku… ale moja świadomość historii rodziny nie sięga daleko wstecz. Bardziej zawsze interesowałem się przyszłością.

Ma Pan świadomość tego, kim byli Pana dziadek i ojciec?
Byli ziemianami, mieli majątki. Ojciec miał na imię Stanisław, był artylerzystą w armii "Wilno" i trafił do niewoli - na szczęście niemieckiej. Po wojnie wrócił do Polski, ale już nie na Wileńszczyznę, tylko na Warmię, gdzie przyjechała także mama Teresa. Większość Daukszewiczów została jednak na Litwie. Rodzina była bardzo bitna - dwóch wujków walczyło pod Monte Cassino, wspomina nawet o nich w swojej książce Wańkowicz. Po wojnie jeden z nich przyjechał do Polski, drugi został w Londynie. Tego, który wrócił, wezwało UB w Lidzbarku Warmińskim i wujek powędrował do więzienia, z którego po roku jakimiś kanałami wyciągnął go brat. Udało mu się dotrzeć do Londynu, a stamtąd obaj wyemigrowali do Argentyny, zbudowali kamienicę w Buenos Aires, ale ślad po nich zaginął. Innych dwóch wujków walczyło w wileńskiej AK - jeden przeżył, drugiego zabili Sowieci. Daukszewiczowie byli obecni na paru frontach.

A po wojnie?
Dla mnie niesamowitym człowiekiem był mój ojciec, który jest do dziś wspominany w nadleśnictwie Wichrowo jako wzór absolutnej prawości. Tata - przedwojenny ziemianin - pracował tam jako drwal.

Pana dwaj synowie przejęli coś z rodzinnych tradycji?
Myślę, że tak. Aleksander skończył politologię i historię, pracował w portalu internetowym, ale teraz jest mistrzem LARP-ów, takiej odmiany gry terenowej. Prowadzi i organizuje te gry. Natomiast Grześ jest w szkole aktorskiej na czwartym roku, ale już próbuje w teatrze. Bardzo zdolny młody facet, ale ma geny po dziadku Janie Kreczmarze i po wujku Zbigniewie Zapasiewiczu. Właściwie, nie ma już Kreczmarów, ten ród przepadł w ciągu 30 lat. Adaś Kreczmar zmarł mi na rękach, Małgosia też, rok później zmarła Justyna Kreczmarowa, jej mama. Natomiast oni żyją teraz w młodych Daukszewiczach.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Komentarze 4

Komentowanie artykułów jest możliwe wyłącznie dla zalogowanych Użytkowników. Cenimy wolność słowa i nieskrępowane dyskusje, ale serdecznie prosimy o przestrzeganie kultury osobistej, dobrych obyczajów i reguł prawa. Wszelkie wpisy, które nie są zgodne ze standardami, proszę zgłaszać do moderacji. Zaloguj się lub załóż konto

Nie hejtuj, pisz kulturalne i zgodne z prawem komentarze! Jeśli widzisz niestosowny wpis - kliknij „zgłoś nadużycie”.

Podaj powód zgłoszenia

Z
Zuzia
Uwielbiam tego artystę
O
Ob-serwator
Panowie - "taka prawda" i "Marcus".
Z Waszej strony to nie jest krytyka, to jest krytykanctwo.Różnica jest dość spora.
Nie ma ludzi idealnych, a Daukszewicz jest tylko człowiekiem, ale człowiekiem, który dość dużo potrafi.
Myśli i swoje spostrzeżenia potrafi przekazać czy to prozą czy poezją ludziom , którzy Go słuchają.A słuchać Go chcą.
A co Wy takiego wybitnego osiągneliście , iż dobieracie Mu się do d***?
t
taka prawda
Temu panu już dziękujemy. Jedyne co teraz potrafi, to opowiadać o sobie z dodatkiem dużej ilości wazeliny. A i z Marcusem też się zgadzam.
M
Marcus
Do tego manipulator i plagiator!
Wróć na i.pl Portal i.pl