Dorota Miśkiewicz: Wyrastałam w domu u boku geniusza

Paweł Gzyl
Paweł Gzyl
Dorota Miśkiewicz i Henryk Miśkiewicz - jedyny taki rodzinny duet
Dorota Miśkiewicz i Henryk Miśkiewicz - jedyny taki rodzinny duet Materiały prasowe
„Nasza miłość” to tytuł wspólnej płyty Doroty Miśkiewicz oraz jej ojca – cenionego saksofonisty Henryka Miśkiewicza i brata – perkusisty Michała Miśkiewicza. Przy okazji tej premiery, popularna piosenkarka opowiedziała nam o swych rodzinnych relacjach.

- Po nagraniu swej poprzedniej płyty „Piano.pl”, powiedziała pani, że to był najważniejszy projekt w pani karierze. Trudno się było zebrać do zrobienia czegoś nowego po takim wydarzeniu?
- „Piano.pl” wydarzyło się w 2016 roku, więc minęło sporo czasu. Zbierałam się w tym okresie do różnych projektów, które miały się wydarzyć. W pewnym momencie uświadomiłam sobie, że w 2021 roku mój tata kończy 70 lat. Uznaliśmy wtedy rodzinnie, że to dobra okazja, by jemu i przy okazji sobie sprezentować wspólną płytę.

- Kto wpadł na ten pomysł?
- Ja. Ale potem dowiedziałam się, że tata od dawna o tym marzył. W jakimś sensie odczytałam więc jego myśli.

- Ma pani za sobą już dwie dekady śpiewania. Dlaczego taki album powstał dopiero teraz?
- Teraz ja i mój brat jesteśmy równoprawnymi wykonawcami tego materiału. Ja śpiewam dwadzieścia lat, mój brat jest obecnie członkiem jednego z najważniejszych zespołów jazzowych w Europie – Marcin Wasilewski Trio. Wcześniej taki album byłby płytą Henryka Miśkiewicza z towarzyszeniem dzieci. Teraz – to nasze wspólne dzieło.

- Wcześniej występowaliście państwo czasem razem na scenie. To były doświadczenia zachęcające do dalszej współpracy?
- Zawsze. Nam się po prostu dobrze współpracuje. Mamy porozumienie – zarówno muzyczne, jak i takie zwykłe, ludzkie. Dlatego za każdym razem, kiedy staliśmy obok siebie na scenie, czuliśmy się bezpiecznie. Podczas nagrań tej płyty było podobnie.

- Praca z tatą i bratem nie różni się od pracy z innymi muzykami?
- Nie różni się specjalnie. Gdy gramy, mam taki sam kontakt z bratem i tatą, jak z Piotrem Orzechowskim, czy Sławomirem Kurkiewiczem, z którymi nagraliśmy płytę. Muzyka jest najważniejsza, ma coś, co zbliża wszystkich jej wykonawców.

- Jak instrumentalne kompozycje pani taty zamieniły się na piosenki?
- Wybraliśmy utwory, które są najbardziej melodyjne. Część wyselekcjonował sam tata, część zasugerowałam ja. Oczywiście trzeba było dokonać drobnych modyfikacji, bo mój głos ma pewne ograniczenia. Ale to wciąż są te same melodie. Jest też kilka premierowych utworów, które powstały specjalnie na tę płytę. Ważne było, aby dobrać autorów, którzy napiszą piękne słowa i wyczują klimat muzyki.

- No właśnie: wśród autorów tekstów zwraca uwagę krakowska poetka Ewa Lipska. Trudno było ją namówić do współpracy?
- Znam panią Ewę dzięki Grzegorzowi Turnauowi. Uczestniczyłam bowiem w uroczych spotkaniach, które jego żona organizowała w kawiarni Nowa Prowincja. I tam poznałam panią Ewę. Kiedy szykowaliśmy album, zadzwoniłam do niej z propozycją współpracy – a ona po prostu się zgodziła. Byłam bardzo szczęśliwa, kiedy zdecydowała się napisać całkiem nowy tekst do naszej melodii. Ponadto podarowała nam jeszcze jeden, który przy okazji odnalazła.

- Jeden tekst napisał też dla państwa Grzegorz Turnau. A na fortepianie zagrał Piotr Orzechowski. Skąd ten sentyment do Krakowa?
- To nie jest tak, że ja wybieram Piotra, bo jest z Krakowa. Tylko wybieram go, bo pięknie gra. Dzwonię do Ewy Lipskiej, ponieważ jestem zachwycona tym, co ona pisze. Z Grzegorzem znamy się i współpracujemy od wielu lat. I być może właśnie ten dobry kontakt sprawia, że niektórzy wręcz pytają mnie, czy aby nie jestem z Krakowa. (śmiech)

- To, że pani i pani brat zajmujecie się dzisiaj muzyką, to zasługa taty?
- I taty, i mamy. Kiedy byliśmy dziećmi i chodziliśmy do przedszkola, mama zajmowała się umuzykalnianiem w szkołach. Do dzisiaj mam w głowie mnóstwo piosenek, których mnie wtedy uczyła. Tata oczywiście też sprawił, że żyliśmy w domu muzyką. Nie tylko sam grał, ale przywoził z zagranicy płyty. W efekcie słuchaliśmy z bratem zupełnie innej muzyki niż nasi rówieśnicy. Bardziej zaawansowanej. To na pewno zaważyło, że oboje zaczęliśmy się uczyć gry na instrumentach. Nie wyobrażam sobie, byśmy przy takich rodzicach, mogli zostać kimś innym niż muzykami.

- To, że dorastała pani przy jazzie, miało decydujący wpływ na pani gust muzyczny?
- Na pewno. Dziwiłam się, że moi rówieśnicy słuchają czegoś zupełnie innego niż ja.

- Nigdy się pani nie zbuntowała i nie słuchała punka czy metalu?
- Słuchanie jazzu było już buntem. Może nie wobec taty, ale wobec świata. Słuchałam czegoś innego, niż większość i wiedziałam, że ma to wyjątkową wartość. To mnie nobilitowało w pewnym sensie. Dlaczego więc miałabym słuchać gorszej muzyki? Trochę oczywiście za młodu ulegałam modom, ale do pewnych granic. Bardzo lubiłam Michaela Jacksona – ale jego pierwsze płyty były produkowane przez słynnego jazzmana - Quincy Jonesa. Zresztą to właśnie tata mi je przywoził. To był pop najwyższej próby, bardzo lubiany przez jazzmanów. Podobały mi się też piosenki George’a Michaela, ale do dzisiaj uważam, że tworzył świetną muzykę. Jeśli pop jest dobry, to bardzo go lubię.

- Dzieci znanych muzyków często wspominają, że w czasie dzieciństwa brakowało im rodziców, bo ciągle byli w trasie lub w studiu. Tak było też w pani przypadku?
- Tata też wyjeżdżał. Ale chyba tylko kilka razy nie było go na dłużej – na jakieś dwa, trzy miesiące. Kiedy jednak już zostawał w domu, to był całkowicie obecny w naszym życiu. Gotował obiady, odprowadzał nas do szkoły. Nie było tak, że siedział zamknięty w pracowni, był pochłonięty swoją sztuką i świat zewnętrzny go nie interesował. To nie jest ten typ człowieka. Dlatego nie odczuwałam nigdy braku kontaktu z tatą.

- Jak lubiliście razem spędzać czas?
- Generalnie lubiliśmy rodzinnie spędzać czas. Zawsze towarzyszyło temu jakieś jedzenie. Była biesiada i rozmowa, najczęściej o muzyce. To było po prostu bycie ze sobą. I do tej pory, kiedy się spotykamy - tak właśnie to wygląda. Siedzimy i rozmawiamy ze sobą. Pamiętam też nasze rodzinne gry w piłkę i badmintona. Do dzisiaj tata to lubi, tylko za partnerów ma już nie nas, ale wnuki.

- Wyjeżdżaliście też razem na wakacje?
- Tak. To były zarówno bliższe wyjazdy, do babci, albo dalsze – za granicę. Wspólne podróże samochodem były dla nas zawsze dużą atrakcją. Nawet jeżeli trwały wiele godzin. Mieliśmy pod tylną szybą magnetofon i słuchaliśmy muzyki. Rodzice mieli malucha – i żeby nam było z tyłu przytulnie z bratem, kładli na torby (które - z racji braku miejsca w bagażniku - leżały za przednimi siedzeniami) koce. Nie spuszczaliśmy więc nawet nóg na dół, tylko baraszkowaliśmy, bo cały tył był nasz, a wtedy nikt jeszcze nie słyszał o pasach bezpieczeństwa. (śmiech) Pamiętam to jako jedną wielką przygodę. Może dlatego do tej pory lubię podróżować?

- Relacje między rodzeństwem bywają w dzieciństwie bardzo różne. Darła pani koty z bratem?
- Nie mieliśmy jakichś większych konfliktów. Jesteśmy raczej spokojnie usposobieni. Oczywiście czasem się biliśmy – ale zawsze robiliśmy to celowo. Mój brat na przykład czasem prosił mnie, abym go uderzyła w pośladek jak najmocniej potrafię. Badał w ten sposób swoją siłę i wytrzymałość. (śmiech)

- W młodości uczyła się pani gry na skrzypcach. To był pomysł rodziców?
- To był pomysł nauczycieli, którzy mnie egzaminowali. Na podstawie analizy słuchu muzycznego, przydzielali konkretne instrumenty. Być może też zdecydowała o tym budowa mojego ciała. Przydzielono mi skrzypce i tak już zostało na wiele lat.

- Grywaliście państwo czasem razem w domu?
- Gdy byłam dzieckiem i potrzebowałam pomocy przy ćwiczeniu jakiegoś koncertu skrzypcowego, prosiłam, żeby albo mama, albo tata mi akompaniowali. Teraz zdarza się to tylko podczas świąt, kiedy kolędujemy. Na co dzień nie mamy w zwyczaju siadać razem i grać, chyba że mamy próbę do koncertu lub płyty.

- Sięga pani dzisiaj czasem po skrzypce?
- Rzadko. Przeważnie leżą sobie na szafie. (śmiech)

- A ta długa edukacja klasyczna na coś się pani dzisiaj przydaje?
- Fakt, że studiowałam muzykę poważną na pewno ma znaczenie. Kiedy zgłębia się Mozarta czy Szymanowskiego, inaczej rozwija się nasza wrażliwość. Dlatego myślę, że dobrze się stało, iż studiowałam klasykę. Dzięki temu mogłam mieszkać w Warszawie, a to jest miasto, w którym dobrze się czuję. Gdybym chciała studiować jazz, musiałabym się przenieść do Katowic, bo tylko tam wtedy to było możliwe. Zresztą brakowało mi wówczas odwagi, żeby podejść do egzaminów w Katowicach. Dlatego uczyłam się śpiewania na prywatnych lekcjach, a nauczycieli szukałam sobie sama. Uwielbiałam te lekcje! Bardzo mocno pracowałam nad tym, aby wyzbyć się swoich błędów. Chciałam się uczyć. A kiedy człowiek sam chce się edukować, to wkłada w to więcej pasji.

- Mogła pani być skrzypaczką. Skąd się wzięła ta pasja do śpiewania?
- Zawsze coś nuciłam pod nosem. Kiedy byłam mała, zamykałam się w toalecie i śpiewałam tam sobie po cichutku. Jako nastolatka zapisałam się na zajęcia ze śpiewu w domu kultury. Wtedy zaczęłam wykonywać piosenki. Potem chodziłam na lekcje emisji głosu. Po prostu to lubiłam. Śpiewanie sprawiało mi ogromną przyjemność. Była ona tak duża, że nic innego nie miało dla mnie takiego znaczenia. O ile w przypadku gry na skrzypcach bardzo się stresowałam, tak w przypadku śpiewania, przyjemność i chęć śpiewania przewyższały strach.

- Tata nie był rozczarowany, że porzuciła pani grę na instrumencie?
- Porzuciłam skrzypce dopiero po studiach, był więc zadowolony, że skończyłam uczelnię i jestem wyedukowanym muzykiem. Potem okazało się, że śpiewam dobrze i cenią mnie ludzie, których zdanie było dla niego ważne. Sam też zobaczył, że sobie dobrze radzę – i skoro tak jest, to pewnie już tak zostanie. Początkowo chciał, żebym grała w orkiestrze na skrzypcach, bo uważał, że jest to pewniejszy zawód niż bycie wokalistką. Ale dzisiaj tak naprawdę chyba żaden zawód nie jest pewny. Ważne jest, aby robić to, co się kocha.

- Zaprosiła pani tatę na swój pierwszy publiczny koncert?
- Tak. Tata akurat przyjechał z zagranicy i przywiózł mojemu bratu brakujący instrument perkusyjny – hi-hat. Brat zdążył na nim poćwiczyć przez tydzień i zaprosiliśmy tatę na nasz wspólny koncert na warszawskiej Starówce. Śpiewałam częściowo standardy jazzowe, częściowo swoje własne utwory. Tata bardzo się zdziwił, bo pierwszy raz słyszał mnie śpiewającą, a mojego brata grającego na perkusji. To było dla nas wszystkich duże przeżycie.

- A jak potem tata odnosił się do pani wokalnej kariery?
- Pozwolił mi iść własnym torem. Ale zawsze kibicował. Zachęcał, aby robić swoje.

- Pyta pani czasem tatę o radę w sprawach artystycznych?
- Generalnie, kiedy mam jakąś niewiadomą w głowie, to się radzę różnych osób. Jedną z nich jest oczywiście tata. Ale potem wyciągam średnią z tych wszystkich porad i robię coś, co sama uważam za słuszne.

- Dzieci znanych rodziców, kiedy idą tą samą ścieżką zawodową, mają problem z wyjściem z ich cienia. Pani zaczęła śpiewać, a tata grał na instrumencie. To nie był więc pani problem?
- To zawszę trochę jest problem. Wiedziałam, że tata jest bardzo zdolny. Taka też panowała atmosfera w domu. Tata był bardzo ważną osobą i wszyscy byliśmy w niego trochę wpatrzeni. Teraz po latach stwierdzam, że absolutnie słusznie. Im jestem starsza, tym bardziej widzę jego wielki talent. Przy całej jego skromności, bo on nie epatuje tym talentem. Ja tak naprawdę wyrastałam w domu u boku geniusza. Kiedy widziałam, że jest w stanie zagrać na pianinie, na trąbce, na saksofonie, na perkusji, miałam świadomość, że ja nie potrafię tego wszystkiego zrobić. Musiałam więc w sobie to przepracować. Polegało to na tym, aby robić swoje. Dlatego zaczęłam śpiewać własne piosenki z moimi rówieśnikami. Po jakimś czasie wydeptałam swoją ścieżkę.

- Kiedy poczuła pani, że w pełni stoi na własnych nogach?
- To nigdy nie jest jakiś jeden punkt zwrotny, który wszystko zmienia. Czułam się coraz dojrzalsza z każdym koncertem i z każdą płytą. Z każdą decyzją artystyczną. To wszystko ma znaczenie. Tak samo jest z dorastaniem. Nigdy nie jest tak, że dziecko nagle 12 września staje się dorosłe. To stopniowy proces.

- Złośliwcy twierdzą, że znani rodzice „załatwiają” swym dzieciom karierę. To nieprawda?
- Mój tata nie chciał tego robić. Może nawet by nie umiał, gdyby chciał. Nie jest to ten typ człowieka. Ale już sam fakt noszenia nazwiska „Miśkiewicz” był mi jednak pomocny. Być może na moje pierwsze koncerty ludzie przychodzili z ciekawości, by zobaczyć jak ta córka Miśkiewicza śpiewa.

- Podobnie pewnie ze współpracownikami: kiedy Nahorny czy Ptaszyn-Wróblewski zapraszali panią na początku do współpracy, miało dla nich znaczenie, że jest pani córką Henryka Miśkiewicza?
- Pamiętam, że Nahorny, kiedy zadzwonił do mnie i zaprosił na nagrania, nie wiedział zupełnie jak śpiewam, a przydzielił mi z miejsca dwie najtrudniejsze piosenki na płycie. Bo uznał, że jako córka Henia, jestem w stanie sobie z nimi poradzić. To było dla mnie bardzo miłe. I okazało się, że sobie poradziłam, co sprawiło, że zaprosił mnie do swojego sekstetu. I wtedy dostałam jeszcze trudniejsze rzeczy do śpiewania.

- W jednym z wywiadów powiedziała pani: „Mam duży szacunek dla autorytetów”. To dzięki tacie?
- Oboje rodzice nauczyli mnie kultury osobistej. Szacunek dla autorytetów jest dla mnie jej podstawowym elementem. A brak szacunku - trochę głupotą.

- Jest taka teoria, która głosi, że to, na jaką kobietę wyrasta dziewczyna, zależy głównie od jej ojca. Zgodzi się z tym pani?
- Na to, kim się stajemy, składa się wiele czynników. Ogromne znaczenie ma na pewno też kontakt z mamą, wpływ rówieśników czy nawet to, jakie geny dostajemy. Dlatego nie zawężałabym tego do roli taty.

- Mówi się też, że kobiety wybierają na mężów mężczyzn, którzy są podobni do ich ojców. Pani wyszła również za muzyka – Marka Napiórkowskiego. Przypomina pani tatę?
- Marek z charakteru jest chyba dokładnym przeciwieństwem mojego taty. Może jedynie przypomina go trochę z wyglądu? Cóż: tata jest osobą, którą czasem trzeba popchnąć do działania. Tak jak w przypadku tej płyty. Wymyśliłam, że ją zrobimy – i potem działaliśmy już razem. Ale ten impuls wyszedł ze mnie. Marek jest tymczasem osobą, która sama generuje takie impulsy. I bardzo skutecznie doprowadza do ich realizacji.

- Podobno dzieli pani z tatą jeszcze inną pasję niż muzyka: gotowanie. To prawda?
- Nie do końca. Tata jest wspaniałym kucharzem. Dlatego nie miałam okazji nauczyć się gotować tak jak on, bo korzystałam już z jego gotowych potraw. Ale zjadamy je oboje z równym smakiem. (śmiech) Czasami oczywiście lubię sama coś ugotować, ale nie czuję się pewnie, gdy ma to być dla większej liczby osób. Poza tym nie jestem w stanie gotować, kiedy nie mam spokojnej głowy – na przykład, gdy mam w planach koncerty.

- Często się pani spotyka obecnie z tatą i z bratem?
- Ostatnio przy okazji pracy nad płytą nawet bardzo często. A tak zazwyczaj? Najczęściej wpadamy do rodziców na niedzielne obiady.

- A jaką jest pani ciocią dla dzieci brata?
- O to trzeba byłoby je zapytać. Mnie trudno to ocenić. Staram się jednak być fajną ciocią. Kiedy jest potrzebna pomoc, wtedy jestem.

od 7 lat
Wideo

Jak czytać kolory szlaków turystycznych?

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera

Materiał oryginalny: Dorota Miśkiewicz: Wyrastałam w domu u boku geniusza - Plus Gazeta Krakowska

Komentarze

Komentowanie artykułów jest możliwe wyłącznie dla zalogowanych Użytkowników. Cenimy wolność słowa i nieskrępowane dyskusje, ale serdecznie prosimy o przestrzeganie kultury osobistej, dobrych obyczajów i reguł prawa. Wszelkie wpisy, które nie są zgodne ze standardami, proszę zgłaszać do moderacji. Zaloguj się lub załóż konto

Nie hejtuj, pisz kulturalne i zgodne z prawem komentarze! Jeśli widzisz niestosowny wpis - kliknij „zgłoś nadużycie”.

Podaj powód zgłoszenia

Nikt jeszcze nie skomentował tego artykułu.
Wróć na i.pl Portal i.pl