Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Dariusz Michalczewski: Córka będzie jak księżniczka [ROZMOWA]

Łukasz Żaguń
Przemyslaw Swiderski
O swojej karierze, życiu i aktualnych, gorących tematach w boksie opowiada nam były pięściarski mistrz świata Dariusz Michalczewski.

W teorii w Polsce jest obecnie kilku pięściarzy, którzy mają ambicje, chęci i umiejętności, ale szczytów nie zdobywają. A Panu się to udało. Dlaczego?
Byłem pracowity i odważny, a momentami wręcz bezczelny. Ponadto, nic nie robiłem nienaturalnie. To byłem po prostu ja. Powiem tak - jestem chyba zbyt leniwy, żeby grać kogoś innego niż jestem. Ale to też jest czasami głupota. Nie zawsze można robić i mówić to, co się chce.

Zwłaszcza że niektórzy skrzętnie to potrafią wykorzystać przeciwko Panu.
Wiem, jaką mam pozycję i to, że jestem dla niektórych autorytetem. Muszę zatem czasami uważać na to, co mówię, gdzie przeklinam, czy wypiję. To mnie męczy. Ale wiem, że jestem też przykładem dla młodych ludzi. A to z kolei trzyma mnie w cuglach.

Wracając do kariery, wiele razy wspominał Pan też o swoim zapleczu.
Generalnie jestem bardzo ufny, ale ludzi dobierać sobie potrafię. Tego właśnie nauczył mnie boks zawodowy. Sam jesteś nikim. Sukces to nie jest zatem tylko moja zasługa. Ja jestem powiedzmy cynglem, ale na sukces pracuje wielu ludzi.
W każdej dziedzinie życia potrzebujesz drużyny. W moim przypadku to była żona, dzieci, przyjaciele, menedżer, adwokat, doradca finansowy - takimi ludźmi właśnie się otaczałem. Kiedyś mi jednak ogniwo w tym łańcuchu się urwało. Byłem młodym chłopakiem, tak zwane "ciacho", zacząłem się oglądać za kobietami, miałem pieniądze, byłem mistrzem świata. I właśnie wtedy łańcuch mi się rozerwał. Od tamtej pory zacząłem robić team świadomie, bo wcześniej robiłem to nieświadomie. I to było moim największym sukcesem.

A pamięta Pan jakiś przełomowy moment w swojej karierze?
Taką koronacją dla mnie była walka w 1998 roku z Markiem Princem. To się wydaje głupie i nielogiczne, ale tak właśnie było. To był świetny pięściarz, ale nie o to chodzi. W tamtej walce pierwszy raz zaboksowałem świadomie. Wiedziałem, kiedy zrobić zwód, sprowokować go, zrobić unik, "walić" go. A pamiętam walkę, którą stoczyłem rok wcześniej z Virgilem Hillem. Wtedy uderzałem mechanicznie, automatycznie. Tak po części nie wiedziałem, co robię.

A był jakiś moment zwątpienia w karierze, kiedy wykrzyczał Pan na głos: "Koniec, daję sobie spokój"?
Ostatnie pięć lat (śmiech).

Naprawdę?
Nie, chciałem jeszcze boksować, ale nie mogłem się też doczekać tego, kiedy wstanę z łóżka i nie będę myślał o walce. Właściwie jeszcze dwa lata po zakończeniu kariery, kiedy wstawałem rano, tarłem nogę o nogę i mówiłem sobie: "Kurde, zaraz trzeba iść na trening". A chwilę potem myślałem: "Przecież ty już nie boksujesz. Jak fajnie". To były piękne momenty (śmiech).

Jest Pan dziś innym człowiekiem niż wtedy w ringu?
Zdecydowanie tak! Wtedy byłem żądny sukcesu. Ostatnio rozmawiałem z jednym dziennikarzem i powiedział mi, że byłem kiedyś bardzo pewny siebie, sympatyczny, ale też arogancki. Ja się kiedyś bałem nawet sam przed sobą pokazać słabość. To było dla mnie jak porażka. A dziś co? Daję wygrywać i się nawet cieszę z tego, że ktoś ze mną wygrywa. Mam z tego satysfakcję, kiedy inni, kolokwialnie mówiąc, się tym "brandzlują".

A ja słyszałem, że jest wręcz odwrotnie i nie lubi Pan przegrywać...
To nie jest tak. Faktycznie, jeszcze kilka lat po tym, jak skończyłem karierę, była we mnie wola zwycięstwa, ale dziś już tak nie jest.

Nawet w przypadku Pana dzieci?
O nie. Moim synom nie daję akurat wygrywać (śmiech). Ale to nie ma nic wspólnego ze sportem. Jak gramy sobie w warcaby, szachy, to wtedy nie daję im wygrywać. Robię to po to, żeby kształtować w nich charakter. Ale myślę, że moja córeczka, która mi się teraz urodziła, będzie mnie bardzo kochała ponad wszystko.

A to dlaczego?
Bo nie będę się z nią sprzeczał ani rywalizował, ani nie będę jej "kantował". Będę robił wszystko, żeby moja księżniczka miała jak najlepiej. To jest jednak tylko gdybanie, bo moja żona mówi, że to jest nieprawda (śmiech).

Trochę z innej beczki - chętnie Pan pomaga młodym sportowcom. Sprawia to Panu satysfakcję?

O tak, jestem bardzo szczęśliwy, kiedy widzę te uśmiechnięte twarze dzieciaków. To jest wspaniała sprawa dla mnie.

Za to też chyba Pana szanują, że nie jest Pan tak zwanym "sępem".

Ale prawdę mówiąc, g...o mnie to obchodzi. Moim szczęściem jest pomagać, a to, czy mnie ktoś szanuje, czy nie, nie ma znaczenia.

Zmieńmy całkowicie temat i przejdźmy do bieżących spraw. Artur Szpilka wygrał ostatnio z Ty'em Coobem. Ciężkiej przeprawy nie miał.
Ile się można "brandzlować" i walczyć z "klientelą"?

Ale jak sam twierdzi, chce się odbudować po porażce z Jenningsem. Niedawno wygrał z Adamkiem, a potem wyjechał do USA, żeby poczuć inną szkołę boksu.
I dobrze, że wyjechał. Ale dla mnie i tak to jest głupi chłopak. Ze mnie szydzi i mnie wyzywa, a mistrzem świata nie jest. Jak chce nim zostać, musi zachować pewien poziom. Głupi ludzie nie zostają mistrzami świata.

Ale "Szpila" zarzeka się, że nabiera pokory.
W końcu! Wysyłałem mu różne sygnały i może już się nie obraża i rzeczywiście nabiera pokory. Ale z drugiej strony, walnął "Diabla" z głowy...

Właśnie do tego chciałem nawiązać. To chyba jednak świadczy o tym, że jeszcze tej pokory jednak mu brakuje.
No, tak! To było chuligaństwo! Szpilka uderzył Włodarczyka z głowy i dla mnie to jest bandytyzm. Jak można kogokolwiek w ten sposób potraktować - młodszego, starszego, grubego czy chudego?

A propos Włodarczyka, niebawem czeka go rewanż z Grigorijem Drozdem. Ma szansę odzyskać pas?
Bardzo Krzyśka lubię i chciałbym, żeby odzyskał pas. Jak uda mu się to zrobić w Moskwie, to będzie dla mnie kozakiem. I nie ma co tu wiele gadać.

A co Pan myśli o Andrzeju Fonfarze? Ostatnio wygrał z Julio Cesarem Chavezem.
To jest w tym momencie dla mnie najlepszy polski pięściarz.

A gdyby miał Pan ustawić najlepszą trójkę...
Fonfara, Włodarczyk, Masternak. A swoją drogą, ciekawa byłaby walka "Diablo" z Masternakiem...

A wierzy Pan w to, że Masternak miałby jakiekolwiek szanse z Włodarczykiem?
Myślę, że tak. Oceniam szanse 50 na 50.

Jak w każdej walce. W teorii nikogo przecież nie można skreślać przed pojedynkiem.
Nie, nie w każdej walce szanse są 50 na 50. Przeważnie, kiedy walczy mistrz z pretendentem, szanse są 70 do 30.

Podobno niebawem na walkę pożegnalną ma wrócić Tomasz Adamek i pojawił się pomysł pojedynku z... Przemysławem Saletą. Co Pan na to?
(śmiech) No, mogą sobie zaboksować.

Tylko, żeby to nie wyglądało jak pożegnanie Andrzeja Gołoty.

No, to był teatr, nawet dobry. Ale ja nie wierzę, że to będzie pojedynek bez punktowania. Jak by tak było, to będzie właśnie obraz polskiego boksu. Sama walka uchodzi za fajną. Pewnie to byłby podobny pojedynek jak Gołota - Saleta, a nie jak pożegnalna walka Andrzeja.

A komu będzie Pan kibicował, jeśli dojdzie do tej batalii?
Lubię Przemka i Tomka. Będę kibicował lepszemu. Niech wygra sport.

A skoro jesteśmy przy tym temacie - co Pan myśli o walkach polsko-polskich. Bratobójcze pojedynki mają sens?
Dla reklamy boksu takie pojedynki są super!

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikbaltycki.pl Dziennik Bałtycki