Co się stało z okrętem podwodnym ARA San Juan? Wśród członków załogi jest m.in. Eliana Krawczyk

Dorota Kowalska
Wśród zaginionych członków załogi ARA San Juan jest m.in. Eliana Krawczyk, która ma polskie korzenie
Wśród zaginionych członków załogi ARA San Juan jest m.in. Eliana Krawczyk, która ma polskie korzenie AFP PHOTO / ARGENTINE NAVY / HO / EAST NEWS
Argentyna, ale i cały świat z zapartym tchem śledzi poszukiwania argentyńskiego okrętu podwodnego ARA San Juan. Okręt przepadł w okolicach Patagonii już ponad tydzień temu, szanse na przeżycie załogi są coraz mniejsze. Nawet, jeśli żyje, kończy jej się tlen.

Jeszcze w środę pojawiła się nadzieja: Załoga samolotu marynarki wojennej USA, biorąca udział w poszukiwaniach na południowym Atlantyku zaginionego argentyńskiego okrętu podwodnego, odkryła obiekt znajdujący się na głębokości 70 metrów. „To może być zaginiony okręt podwodny ARA San Juan” - podały zgodnie rozgłośnia „Radio Mitre” i dziennik „Clarin”. Podobno do miejsca, gdzie dokonano wspomnianego odkrycia, skierowano z portu Puerto Madryn na wybrzeżu Patagonii niewielki okręt podwodny, która ma zidentyfikować obiekt. Argentyński resort obrony nie potwierdził tych doniesień, za to ogłosił, że bada tajemniczy dźwięk zarejestrowany w południowej części Atlantyku kilka godzin po zaginięciu ARA San Juan.

Rzecznik argentyńskiej marynarki wojennej Enrique Balbi powiedział w środę dziennikarzom, że „hydroakustyczna anomalia” została zarejestrowana w środę, 15 listopada, trzy godziny po ostatnim kontakcie z okrętem podwodnym ARA San Juan.

- Kapitan Kapitan Pedro Martín Fernández skontaktował się z bazą w Mar del Plata o godzinie 7:30 i poinformował o „elektronicznej usterce”, potem okręt zniknął z radarów. Niezidentyfikowany dźwięk wykryto na południowym Atlantyku, 48 km na północ od ostatniej znanej pozycji zaginionej łodzi podwodnej - powiedział Balbi, cytowany przez „The Telegraph”. Balbi nie chciał jednak spekulować, czy tajemniczy dźwięk mógł być eksplozją.

- Musimy to zbadać i potwierdzić - powiedział tylko. Pozostaje pytanie, dlaczego armia poinformowała o zarejestrowaniu niecodziennego odgłosu dopiero tydzień po zaginięciu jednostki. Jak podaje „The Telegraph”, amerykańska marynarka wojenna, która pomaga w poszukiwaniach, wysłała do Argentyny dwa podwodne okręty, które za pomocą sonaru badają dno oceanu. Na razie jednak nie wykryły ARA San Juan.

Argentyńska Marynarka Wojenna obchodzi święto 17 maja, w rocznicę zwycięstwa nad flotą hiszpańską w bitwie pod Montevideo w 1814 roku podczas wojny o niepodległość

Zaginięciem „San Juan” żyje cała Argentyna. Prezydent Mauricio Macri odwiedził rodziny 44 członków załogi i razem z nimi modlił się o powrót wojskowych, a na ogrodzeniu bazy w Mar del Plata ludzie wieszają plakaty i pocztówki z wyrazami solidarności z rodzinami. Prawdopodobieństwo, że członkowie załogi nadal żyją, jest jednak coraz mniejsze. Zapasy tlenu na pokładzie jednostki pozwalały przetrwać ludziom pod wodą siedem dni. Ten czas upłynął w środę o godzinie 7:30.

- To bardzo trudna sytuacja i jest coraz gorzej - stwierdził bez ogródek Balbi.

Bliscy zaginionych wciąż jednak wierzą w odnalezienie okrętu ARA San Juan.

- Mijają godziny, a my wciąż mamy mamy nadzieję na cud. Nie chcę pochować mojego brata, chcę, żeby do mnie wrócił. Czuję, że tak się właśnie stanie, ale jestem świadoma, że czas upływa - powiedziała stacji TN Elena Alfaro, której brat znajduje się na pokładzie okrętu. - Nadzieja na chwilę się pojawia, a potem znika - wyznała z kolei Maria Morales, matka jednego z zaginionych wojskowych.

Poszukiwania trwają nadal mimo beznadziejnych warunków pogodowych panujących na Atlantyku i słabej widoczności. Fale mają wysokość nawet sześciu metrów, co utrudnia poszukiwania, w których Argentynie pomagają jednostki amerykańskie, brazylijskie, chilijskie, kolumbijskie, francuskie, niemieckie, peruwiańskie, południowoafrykańskie, urugwajskie i brytyjskie. Enrique Balbi podkreślił jednak, że poszukiwania będą kontynuowane do momentu, aż jednostka zostanie odnaleziona. Obszar poszukiwań zawężono jednak do 20 km na Oceanie Atlantyckim.

Okręt podwodny ARA San Juan zaginął 15 listopada po dwóch dniach od wypłynięcia z portu w mieście Ushuaia na Ziemi Ognistej w południowej Argentynie. Kiedy kapitan Pedro Martín Fernández poinformował bazę, że doszło do „elektrycznej usterki”, otrzymał polecenie, aby jak najszybciej wracać do portu w Mar del Plata. Okręt, który był wtedy w odległości 432 km od Patagonii, nie nadał jednak sygnału SOS i utracono z nim łączność.
ARA San Juan napędzany jest silnikiem Diesla, a w zanurzeniu elektrycznym, jest najnowszym z trzech okrętów podwodnych argentyńskiej marynarki wojennej. Według specjalistów z Jane’s Sentinel w 2008 roku w Argentynie okręt przeszedł przebudowę, podczas której wymieniono cztery silniki Diesla i silnik elektryczny.

Wśród 44 członków załogi ARA San Juan jest Eliana Krawczyk, pierwsza kobieta oficer pływająca na okrętach podwodnych. Krawczyk, która ma polskie korzenie, urodziła się w przeciętnej argentyńskiej rodzinie, studiowała inżynierię przemysłową. Po śmierci matki i brata, postanowiła zmienić swoje życie. Przeczytała w internecie ogłoszenie o naborze do wojskowej szkoły morskiej w Ensenadzie. Zaciągnęła się, choć nigdy wcześniej nie była nad morzem. W 2009 roku ukończyła szkołę oficerską.

W styczniu tego roku, w wywiadzie udostępnionym przez argentyńskie ministerstwo obrony, opowiadała o tym, jak zakochała się w okrętach podwodnych i jak bardzo ważna jest dla niej praca. Tłumaczyła, że przebywanie z tak dużą grupą mężczyzn było początkowo nieco „dziwne”, ale równocześnie nie sprawiało jej to nigdy problemu, bo ma „wielu braci i kuzynów”, z którymi się wychowywała.

- Śpię w kabinie z dwoma kolegami, jestem jedyną kobietą na pokładzie i czuję się dobrze. Jestem szczęśliwa - powiedziała.

Wojciech Krawicki, Ślązak, na polskim okręcie „Bielik” zajmował się silnikami. Nie ma dobrego przeczucia. - Jeśli skończył im się tlen, szanse są naprawdę marne - wzrusza ramionami. Nie chce spekulować, co mogło się stać. Jak mówi, San Juan, to „diesel”, ale nowoczesny.

Krawicki do armii trafił w 1985 rok. Dostał wezwanie na komisję, potem skierowanie do szpitala w Gliwicach, tam przeszedł szczegółowe badania, po których wręczono mu bilet na pociąg do Ustki, do Centrum Szkolenia Marynarki Wojennej.

- Wtedy wojsko taką miało zasadę, że tych z południa wysyłano do służby na północ Polski, a tych z północy - w góry - wspomina. Szkolenie trwało pół roku, potem dostał przydział do Dywizjonu Okrętów Podwodnych do Gdyni. Trafił na „Bielika”. Polska Marynarka Wojenna dysponowała wtedy jeszcze trzema okrętami: „Kondorem”, „Orlikiem”, „Sokołem, pod koniec jego służby doszedł „Orzeł”. Koledzy pojechali wtedy na pół roku szkolić się do Związku Radzieckiego, żeby umieć maszynę obsługiwać.

- Wychodziliśmy w morze co dwa, trzy miesiące. Bardzo różnie: na trzy dni, czasami tydzień. Dwa razy do roku odbywały się manewry, wtedy na wodzie byliśmy też około tygodnia - opowiada. I dodaje, że dla nich, młodych chłopaków, to była rozrywka, odskocznia od służby na lądzie. Pewnie, że niektórzy cierpieli na chorobę morską. Nikt ich się przecież na komisji lekarskiej nie pytał, czy mają z nią problemy albo czy cierpią na klaustrofobię. Ale kiedy schodziło się pod wodę, przestawało „bujać” - była cisza i spokój.

- Nikt z nas nie zastanawiał się nad niebezpieczeństwem, ale też, jak mówię, byliśmy bardzo młodzi - tłumaczy. „Bielik” to był stary okręt, jednopoziomowy. Kajuty zarezerwowano dla dowództwa, oni spali w poszczególnych przedziałach. Było ich sześć, czy siedem - już nie pamięta dokładnie.

- Zajmowałem się silnikami: dieslowymi, potem elektrycznym. I spałem w przedziale przy silnikach. Było bardzo gorąco, bo kiedy diesle zaczynały pracować, robiło nam się 30 stopni Celsjusza. Z kolei ci z przedziału torpedowego chodzili i spali w kurtkach - opowiada. Zero pryszniców, umywalka i kibelek.

- To chyba po takim tygodniu przestawało być przyjemnie? - dopytuję.

- No raczej! - wybucha śmiechem.
Na jedno łóżko przypadało trzech marynarzy. Bo jeden miał zawsze wachtę, drugi w tym czasie czuwał, trzeci mógł spać. W wolnym czasie najczęściej grali w karty, niektórzy czytali. Te trzy dni, tydzień nawet - dało się wytrzymać. Więc raczej nie dochodziło do konfliktów.

Leszek Miller, były premier, na „Bieliku” służył pod koniec lat 60.

- W morzu zazwyczaj byliśmy kilka dni, a rejsy wynikały z planu ćwiczeń i wypadały mniej więcej co 10 dni. Najdłuższy pobyt, około dwóch tygodni wiązał się z wizytą w Rotterdamie na zaproszenie holenderskiej marynarki wojennej. Staliśmy przy nabrzeżu w składzie: dwa okręty podwodne, dwa trałowce i niszczyciel „Wicher”. Byliśmy wielką atrakcją także dla miejscowej Polonii. Rotterdam to było dla mnie pierwsze miasto na tak zwanym Zachodzie. Kupiłem sobie koszulę non iron, bardzo wtedy modną. Z Holandii popłynęliśmy na Morze Północne i złożyłyśmy wieniec na domniemanym miejscu zatonięcia ORP Orzeł. Okręty podwodne chodziły na długie rejsy do Murmańska, ale nie było to moim udziałem - opowiada były lider Sojuszu. - Każdy dzień i noc na okręcie wygląda tak samo. Rozrywek nie było, chyba że zaliczymy do nich sprzątanie okrętu. 12 godzinny cykl dzielił się na trzy części: wachta, czuwanie albo gotowość i czas wolny, teoretycznie rzecz jasna - dodaje ze śmiechem. Więc przez lata nic się nie zmieniło, Krawicki też dzielił się łóżkiem z dwójką kolegów.

Poszukiwania ARS San Juan trwają w fatalnych warunkach pogodowych. Nikt nie zamierza ich przerywać

Za czasów Millera, na okręcie nie dochodziło konfliktów, co nie znaczy, że panowała idylla. Wszyscy mieli jednak świadomość, że każdy spór, spięcie może wywołać katastrofalne skutki i nikt nie będzie poza ich zasięgiem. Kadra dowódcza zwracała im na to szczególną uwagę i wysyłała poza okręt marynarzy zbyt emocjonalnych. Nie były to jednak częste przypadki. Zasadniczy proces kwalifikacji następował w Centrum Szkolenia Specjalistów Marynarki Wojennej w Ustce.

- Ja, poza pierwszym zanurzeniem, nie odczuwałem żadnych szczególnych emocji. A dyskomfort? Owszem to były trudne warunki. Woda była tylko do picia, panowała niesamowita ciasnota. Kiedy schodziłem na ląd, długo stałem pod prysznicem - przyznaje Leszek Miller.

Tyle tylko że, jak szybko zaznacza, od tamtego czasu wiele się zmieniło zwłaszcza na atomowych okrętach podwodnych, które dzisiaj przypominają hotele. Te wypływają jednak w morze nie na kilka dni, czy tydzień, ale na długie miesiące.

Tak, czy inaczej, pewne rzeczy się nie zmieniają: spora grupa mężczyzn zostaje zamknięta w jednym pomieszczeniu, zdana wyłącznie na siebie.

- To na pewno muszą być osoby wybierane także pod kątem pewnych predyspozycji psychologicznych. Przebywanie na małej przestrzeni, zamkniętej, bez możliwości natychmiastowego jej opuszczenia, czy opuszczenia w każdej chwili na pewno u wielu osób może wywoływać lęki, część może reagować atakami paniki, większość będzie czuła dyskomfort - zauważa Maria Rotkiel, psycholożka, trenerka rozwoju osobistego. Więc trzeba wybierać do tej służby odpowiednich ludzi - nie wykazujących natężania lęku.

- Jest jeszcze jednak kwestia: w takich sytuacjach bardzo łatwo o konflikt, bo jesteśmy niejako na siebie skazani, nie możemy od siebie uciec. Muszą być więc do tej służby wybierani ludzie posiadający umiejętność rozładowania emocji, mających dobry wgląd we własne emocje i umiejący je kontrolować - tłumaczy Marta Rotkiel.
Bo jest trudno, kiedy nic się nie dzieje, ale przecież zdarzają się tragedie, w ostatnich latach dochodziło już do katastrof okrętów podwodnych. W 2000 roku K-141 Kursk, rosyjski okręt podwodny z napędem jądrowym zatonął podczas wielkich letnich manewrów Floty Północnej na Morzu Barentsa, w których uczestniczyło około 30 jednostek. Jego rola miała polegać na odpaleniu dwóch torped ćwiczebnych - w tym prawdopodobnie torpedy 298A PV kalibru 650 mm, która do zasilania napędu wykorzystuje stężony nadtlenek wodoru i naftę. I to właśnie wyciek nadtlenku wodoru spowodował 12 sierpnia 2000 roku eksplozję o sile 100 kilogramów trotylu, która wywołała wstrząs o sile 1,5 stopnia Richtera.

Wodoszczelne grodzie rozdzielające przedział torpedowy od reszty okrętu były wtedy otwarte, więc wybuch rozprzestrzenił się na dwa pierwsze z dziewięciu przedziałów okrętu zabijając siedmiu i raniąc trzydziesty sześciu marynarzy.

Rozszerzający się pożar spowodował zapłon i wybuch pozostałych torped. Okręt przechylił się do przodu i opadł na dno osiadając na głębokości 108 metrów.

Dwudziestu trzech marynarzy pracujących w przedziałach od szóstego do dziewiątego ocalało i zebrało się w dziewiątym przedziale czekając na pomoc.

Ponieważ reaktory atomowe samoczynnie się wyłączyły, a akumulatorowe zasilanie awaryjne wkrótce się wyczerpało, ludzie pozostawali w całkowitych ciemnościach i z coraz mniejszą ilością tlenu. Być może mieli szansę wydostać się na powierzchnię przez właz ewakuacyjny, jednak było to bardzo ryzykowne.

Nie wiadomo, jak długo żyli uwięzieni ludzie - według niektórych teorii zginęli bardzo szybko, według innych przetrwali kilka dni. Mogłyby o tym świadczyć odnalezione przy nich po wydobyciu wraku, chemiczne zestawy służące do oczyszczania powietrza z dwutlenku węgla i wzbogacania go w tlen. Prawdopodobnie uszkodzenie takiego zestawu stało się ostateczną przyczyną śmierci ocalałych z wybuchu marynarzy. Jeden z trzech oficerów, którzy przeżyli wybuch, Dmitrij Kolesnikow, zanotował nazwiska dwudziestu trzech ocalałych, a przed śmiercią zostawił ostatnią notatkę.

Co do akcji ratunkowej, ta, budziła sporo kontrowersji. Początkowo pozostałe jednostki uczestniczące w manewrach w ogóle nie zgłaszały eksplozji sądząc, że to część zaplanowanych ćwiczeń. Dopiero wieczorem rozpoczęto akcję ratowniczą, bo z „Kurskiem” nie było po prostu kontaktu. Następnego dnia rano echosonda krążownika „Piotr Wielki” zlokalizowała „Kursk” leżący na dnie.

Podczas całej akcji rosyjskie dowództwo wielokrotnie ogłaszało sprzeczne ze sobą i nieprawdziwe komunikaty, było krytykowane przez media i specjalistów.

Trzy lata później, siedemdziesięciu członków załogi zginęło na pokładzie chińskiej łodzi podwodnej o numerze 361. Jak poinformował Pekin, doszło do „problemów technicznych”, a załoga się udusiła.

Czy załoga ARA San Juan żyje? To coraz mniej prawdopodobne. Co stało się na pokładzie argentyńskiego okrętu? Na odpowiedź na to pytanie przyjdzie nam zapewne poczekać nieco dłużej. Wiadomo na pewno, że załoga zgłaszała problemy. I najwidoczniej - nie była w stanie sobie z nimi poradzić.

Współpraca: Aleksandra Gersz

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wideo

Komentarze 1

Komentowanie artykułów jest możliwe wyłącznie dla zalogowanych Użytkowników. Cenimy wolność słowa i nieskrępowane dyskusje, ale serdecznie prosimy o przestrzeganie kultury osobistej, dobrych obyczajów i reguł prawa. Wszelkie wpisy, które nie są zgodne ze standardami, proszę zgłaszać do moderacji. Zaloguj się lub załóż konto

Nie hejtuj, pisz kulturalne i zgodne z prawem komentarze! Jeśli widzisz niestosowny wpis - kliknij „zgłoś nadużycie”.

Podaj powód zgłoszenia

l
lucky
Może się tam jeszcze na morzu kolebie..
Wróć na i.pl Portal i.pl