Cezary Pazura: Aktorstwo dało mi więcej niż się spodziewałem

Paweł Gzyl
Paweł Gzyl
Cezary Pazura wraca po ponad 25 latach do roli „Nowego” w „Psach 3”, które właśnie trafiły na ekrany kin. A nam popularny aktor opowiada jak trudno mu było uwolnić się od łatki „komedianta”.

- Jak pan zareagował, kiedy Władysław Pasikowski ogłosił, że chce zrealizować trzecią część „Psów”?
- Wiedziałem już o tym wcześniej. Władek zaangażował mnie do „Kuriera”, aby zagrać jeden z epizodów. I powiedział: „Czarku, wybacz, że taka mała rola, ale niebawem znowu się spotkamy, bo będę robił kolejny duży film”. „O, ciekawe, a jaki?” – spytałem. „Psy 3” – odpowiedział. Bardzo mnie tym zaskoczył. Kilka miesięcy później ogłosił to już oficjalnie, a ja niedługo potem dostałem scenariusz.

- Skąd to zaskoczenie?
- Wiele osób od lat namawiało Władka na nakręcenie trzeciej części „Psów”. W tym i ja. On się jednak nie kwapił. Dopiero teraz, kiedy minęło już ponad 25 lat, nagle zmienił zdanie. Ale tak to jest u artystów: kiedy wpada pomysł, a to życie niesie pomysły, to wtedy nie pozostaje nic innego, jak zrobić film. Czasem jednak na te pomysły czeka się aż ćwierć wieku.

- Jak to było wrócić do postaci „Nowego”, którego odtwarzał pan aż tyle lat temu?
- To była trochę taka podróż sentymentalna. Pamiętajmy jednak, że „Psy 3” dzieją się tu i teraz. Jesteśmy więc 25 lat starsi i jesteśmy innymi ludźmi niż w poprzednich częściach. To też trzeba było pokazać i w jakiś sposób obronić. I właśnie na tym się najbardziej skupiliśmy.

- Jak wypadło spotkanie z aktorami, którzy grali w obu pierwszych częściach filmu – Bogusławem Lindą czy Arturem Żmijewskim?
- Wspaniale było spotkać się ze sobą jeszcze raz. I to w tym samym tytule. Bo przecież spotykaliśmy się wcześniej w różnych innych konfiguracjach i przy różnych innych okazjach. Najpierw „Kroll”, a potem „Psy” i „Psy 2” to były filmy, które ukształtowały moją pozycję aktorską. Były najważniejsze na moim starcie.

- Jak „Nowy” zmienił się przez ćwierć wieku?
- W „Psach 3” odnajdujemy go jako... inwalidę trzeciej grupy. Nie ma kciuka i właściwie nie może wykonywać zawodu policjanta. Jest więc już kimś innym. Ma rentę inwalidzką i wychowuje dzieci. Jest człowiekiem niespełnionym i rozgoryczonym. Ale ma w sobie to, co miał w poprzednich częściach: kocha życie, kocha rodzinę. I nagle w ten jego uporządkowany świat wkracza Franz Maurer. No i zaczynają się kłopoty.

- Wydaje się, że w pierwszych częściach „Psów” dał pan „Nowemu” wiele ze swojej osobowości. Podobnie jest w aktualnym filmie?
- Od siebie się nie ucieknie. Nie ma szans. Początkowo próbowałam wskrzeszać tego „Nowego” sprzed 25 lat, ale okazało się, że to nie był dobry pomysł. Nie można było go grać tymi samymi środkami, bo rodziło to nieprawdę. Musiałem więc znaleźć nowe środki wyrazu i w ten sposób obronić swego bohatera i dać mu nowe życie.

- Pierwsze części „Psów” były filmami sensacyjnymi, ale opowiadały o Polsce czasów transformacji. Jaką Polskę widzimy w nowych „Psach”?

- Taką, jaka jest. Pokazujemy przede wszystkim ludzi, którzy zapomnieli o zasadach. Stąd podtytuł „W imię zasad”. Wiele środowisk jest skorumpowanych, podporządkowanych politycznie, funkcjonuje w „szarej strefie”. A nasi bohaterowie mają zasady. Kiedy w pierwszej części Bogusław Linda strzela w głowę Marka Kondrata, robi to w imię zasad. Pewnych rzeczy po prostu nie robi się koledze. Nie zdradza się swoich zasad.

- Lubi pan pracować z Władysławem Pasikowskim?
- Nie pracujemy zbyt często razem. Zrobiliśmy najpierw trzy filmy – „Krolla” i dwie części „Psów”, a potem mieliśmy dosyć długą przerwę. Lubię jednak z nim pracować. Władek jest charakterystycznym reżyserem.

- Jaki ma sposób pracy z aktorami?
- Niełatwy. Jest bardzo oszczędny w uwagach. On wychodzi z założenia, że kiedy na planie pojawia się aktor, to powinien wiedzieć jak ma grać. Wystarczy kilka uwag, nie powinno się robić mu wykładów. Trzeba więc umieć pracować z Pasikowskim. Jest bardzo wymagający i surowy. Na planie nie ma rozprzężenia i kolesiostwa. Wszyscy muszą dużo wymagać od siebie, a jak tego nie ma, Władek jest niezadowolony.

- Po raz pierwszy spotkaliście się panowie na planie „Krolla” w 1991 roku?
- Nie. Znaliśmy się już ze szkoły filmowej, gdzie mijaliśmy się na korytarzu. Potem, kiedy grałem główną rolę w serialu „Pogranicze w ogniu”, on odbywał na jego planie praktykę reżyserską. Pamiętam go jak siedział w długim płaszczu i pomagał realizacyjnie przy różnych kwestiach. Wtedy miał już scenariusz „Krolla”. To był jego absolutoryjny film. Część pieniędzy na jego realizację dała więc szkoła. Pamiętam, mieliśmy taką projekcję z rektorem Hasem, kiedy „Kroll” jeszcze nie miał napisów. Rektor obejrzał tę wersję i dał pieniądze na napisy. Bez tego film nie zostałby ukończony.

- „Kroll” otworzył panu drogę do kariery?
- Byłem wtedy aktorem Teatru Ochota i biedowałem, czekając na kolejne propozycje, które jednak paradoksalnie wcale nie następowały. Dostałem za drugoplanową rolę męską w „Krollu” nagrodę w Gdyni i to wystarczyło, żeby... mnie nikt nie angażował. Dopiero Władek wziął mnie do „Psów”. Film wszedł do kin i popularność wcale nie spadła na mnie nagle. Wtedy nie było multipleksów i sieci kin jak teraz. Były pojedyncze kina, polska widownia nie chodziła na polskie filmy. Wynik frekwencyjny „Psów” nie był więc oszałamiający – jakieś 300 tys. widzów. Dopiero kiedy film wszedł na kasety wideo i do telewizji, zyskał ogromną widownię.

- Na czym polegała wyjątkowość „Psów”?
- „Psy” przemówiły do widza nowym językiem. Bohaterowie byli surowi i szorstcy, ale trzymali się wyznawanych przez siebie zasad. Mówili językiem wulgarnym, takim jakim mówi ulica. Wywodzili się z wojska i z policji, w których istniała od lat ustalona hierarchia. Pamiętam jak Piotr Kraśko zorganizował w telewizji dyskusję z twórcami filmu, w której uczestniczyłem. „Psy” zburzyły to, jak kiedyś robiło się filmy w Polsce. Dzięki nim zapachniało u nas zachodnim kinem: niepokornym, ostrym, bezpośrednim. Pasikowski zrobił coś wyjątkowego dla naszego kina: przyciągnął polską publiczność na polskie filmy. Do tej pory mieliśmy tylko zachodnich idoli, a tu nagle pojawili się Linda, Kondrat, Pazura. Na tej fali zaczęła się rozwijać moja kariera.

- „Kroll” i „Psy” to filmy na serio, tymczasem dwie części „Kilera” objawiły pana jako utalentowanego aktora komediowego. To Juliusz Machulski jako pierwszy dostrzegł w panu te nowe możliwości?
- Nas w szkole uczą wszystkiego. Ale ten dar do rozśmieszania innych nie każdy posiada. Dlatego komedia jest trudniejszym gatunkiem. Kiedy człowiek pokaże, że umie grać w komediach i reżyserzy chcą go potem w takiej odsłonie, to branża będzie go tylko tak obsadzać. Bo dobrą komedię jest piekielnie trudno zrobić. Proszę zobaczyć ile kręci się w Polsce komedii – ale żadna nie dorównała jeszcze „Kilerowi”. Dlatego został on przez widzów wybrany filmem 25-lecia. Po raz pierwszy komedia wybiła się na pierwsze miejsce. Wcześniej tego nie było.

- Opinia komediowego aktora zaczęła panu z czasem ciążyć?
- Zdecydowanie. Początkowo brałem co mi dawali i grałem komedię za komedią. Może gdybym miał agenta – a wtedy takich nie było – to wziąłbym jedną czy dwie, a potem zrobiłbym sobie przerwę. Niestety: rynek jest bezwzględny. Jak aktor pokaże, że umie śpiewać, to zaraz zrobią z niego piosenkarza. To jest bardzo niebezpieczne. Mamy w Polsce mały rynek i ograniczoną liczbę ludzi, którzy chodzą do kina. Dlatego okoliczności pchają aktora do szuflady. I ja utkwiłem na długie lata w takiej komediowej szufladzie.

- W latach 90. właściwie grał pan w co drugim polskim filmie. Jak pan znosił to tempo?
- Różnie. To były szalone lata. Ja jestem wychowany w etosie pracy. Dlatego jak miałem propozycje, to grałem. Do tego miałem świadomość, że ludzie chcą mnie oglądać. Dlatego serwowałem im tę swoją robotę jak najlepiej wykonaną. Początkowo były to epizody, a główne role zaczęły się od „Kilera”.

- Są takie filmy, w których żałuje pan, że zagrał?
- Ja podchodzę do swojej pracy bardzo profesjonalnie. Tylko od czasu do czasu mam jakieś wahania. Teraz z perspektywy lat myślę, że powinienem ograniczyć swe występy w komediach. Nie wszystkie były konieczne. Ale z drugiej strony to one ukształtowały mnie jako aktora.

- Jak smakował sukces w polskim show-biznesie w latach 90.?
- To były specyficzne czasy. Był głód polskich gwiazd. Ludzie chcieli mieć swoich idoli. I myśmy się trochę stali zakładnikami tego chcenia. Na każdego aktora, który dobrze zagrał swą rolę, od razu mówiło się „gwiazda”. I doszliśmy z tym do absurdu. Dziś każdy, o kim napiszą w gazecie, może się nazywać „gwiazdą”.

- A był taki moment w pana karierze, że faktycznie poczuł się pan gwiazdą?
- Nie. Dla mnie gwiazdą jest ten, kto mieszka w wielkim domu otoczonym płotem w Hollywood i ma miliony dolarów na koncie. U nas są „aktorzy pracujący”.

- Ale na pewno odczuwał pan ze strony widzów dowody popularności.
- To było bardzo miłe. Fani są życzliwi i kochani. Czasem miewałem chwile zwątpienia. Pamiętam taką rozmowę z Maćkiem Ślesickim, w której skarżyłem się, że recenzenci nie są łaskawi dla naszej pracy, tylko ciągle się czepiają. A on mówi: „Ty nie robisz dla nich filmu, tylko dla widzów. A ludzie przychodzą gremialnie na to, co robisz. To ma być twój wykładnik w życiu”. W ten sposób przekonał mnie do tego, abym dalej robił swoje.

- Ponoć ma pan słabość do szybkich samochodów. Filmowe sukcesy pomogły ją panu realizować?
- Popularność wśród widzów nie przekładała się wtedy na sportowe fury. Pierwsze mieszkanie w bloku kupiłem sobie na własność dopiero po „13 posterunku”. Dlatego mówię: my nie jesteśmy gwiazdami.

- Na początku XXI wieku tempo pana kariery trochę zwolniło. Sam pan postanowił przyhamować czy skończyła się moda na Cezarego Pazurę?
- To była wypadkowa tych dwóch rzeczy, o których pan mówi. Z jednej strony czułem przesyt tymi komediami i czekałem na nowe propozycje. Bo nie można ciągle tego samego grać. Z drugiej strony na rynek co roku wchodziły nowe twarze. Bo widz chce oglądać nowych aktorów. To nie jest tak, że widz jest wierny do końca. Aktor nie starzeje się z widzem. Widz chce, żeby aktor był zawsze zdrowy, młody, silny i piękny. Niech pan spojrzy na innych. Na Zachodzie z wiekiem aktorskie kariery też spowalniają. Z tym, że oni nie muszą odkładać pieniędzy na ZUS. (śmiech)

- Ta rzadsza obecność na kinowym ekranie sprawiła, że znalazł pan czas na kabaret. To zupełnie inny rodzaj aktorstwa niż film czy serial?
- Kabaret to mega ciężkie zajęcie. U mnie kabaret wziął się z tego, że grając w filmach, musiałem zrezygnować z teatru. I zaczęło mi brakować bezpośredniej relacji z widzem. Niestety: pogodzenie terminów filmowych i teatralnych było nie do zrobienia. A z kabaretem mogłem sobie jeździć, kiedy tylko chciałem. Bo propozycji mam masę – wręcz jakieś dwieście w roku. Ale tyle to się nie da. Kabaret jednak trochę zastępował mi teatr. Proszę zwrócić uwagę, jak niewielu aktorów gra w kabarecie: ja, Maciek Stuhr dawał sobie radę, Andrzej Grabowski, wcześniej Janusz Gajos. I tyle. A to dlatego, że kabaretowe występy są wyjątkowo trudne. Wielu profesjonalnych aktorów ma z tym problem. Bo to jest inna konwencja. Tu się mówi w pierwszej osobie i trzeba się „na żywo” obronić przed widzem. Mnie cieszy, że mogę wykonywać różne rodzaje aktorstwa, bo ludzie tego potrzebują.

- Teraz występuje pan w rolach „czarnych” charakterów – choćby w „Ślepnąc od świateł”, „Pitbullu” czy „Diablo”. Jak to się stało, że reżyserzy nagle dostrzegli w panu taki wizerunek?
- Ja się z tego bardzo cieszę. Że wreszcie niekoniecznie widzą we mnie „komedianta”. To dzieje się w naturalny sposób. Z biegiem lat zmieniają się warunki fizyczne aktora i jego temperament. Pamiętam, że kiedyś czytałem wywiad z Januszem Gajosem. I on mówił, że musiał czekać wiele lat, aby zmienił się jego wygląd i reżyserzy zobaczyli w nim już kogoś innego niż Janka z „Czterech pancernych”. Cóż zrobić: my jesteśmy bardzo powierzchowni w swoich ocenach. Nikt, kto idzie do kina czy teatru, nie zastanawia się co ten Pazura zrobił i przeżył, że tak zagrał. Ludzie kupują postać jeden do jednego. Albo jesteś Morawcem z „Psów”, albo nie jesteś. W Ameryce, gdzie aktorzy są bogaci, to mogą sobie pozwalać na eksperymenty: raz grają komediowo, drugi raz gra dramatycznie. I ich agenci tak to wybierają, aby pokazać ich pełne spektrum możliwości. U nas nie ma takiego wyboru. Tu się robi kilkanaście filmów rocznie – i do widzenia. Na szczęście są jeszcze seriale i inne działalności. Dlatego Pazura gra wszędzie, gdzie go potrzebują.

- Musi pan chodzić na castingi?
- Tak. Teraz dopiero trzeba chodzić na castingi. Bo inaczej nie dostanę roli.

- Lubi pan to?
- Nie lubię. Bo nie umiem grać na castingach. Na castingu człowiek jest zdany tylko na własną wyobraźnię. A ja się dobrze czuję jak mam już na sobie kostium, jak jestem na planie i coś się dzieje i wiem o co chodzi. A tak wyjść i stanąć przed kamerą, to jest ciężko. Ale chodzę na castingi. Bo muszę, tak jak wszyscy.

- Pana kariera trwa już 30 lat. Wkraczając do zawodu miał pan na pewno wiele marzeń. Aktorstwo pana nie rozczarowało?
- Nie. Wręcz przeciwnie. Aktorstwo dało mi więcej niż się spodziewałem. Ja myślałem, że kiedy będę aktorem, to będę przychodził o 10 na próbę, a potem o 19 na spektakl. I koniec. A tu nagle zrobiłem karierę i były lata, gdy byłem w aktorskich rankingach numer jeden. Traktuję to jako bonus od losu. I Bogu dziękuję, że mi się tak powiodło. Bo nie wszystkim się tak udało. Aktorstwo dało mi wielką przyjemność i daje nadal.

- Co by dzisiaj pan poradził temu młodemu Czarkowi Pazurze z przełomu lat 80. i 90, który dopiero zaczynał karierę?
- Żeby mniej grał w komediach. (śmiech) Może w raz na dziesięć lat.

- Mając trochę mniej pracy niż kiedyś, ma pan dzisiaj więcej czasu dla rodziny?
- Dla mnie zawsze rodzina byłą na pierwszym miejscu. To jest kwestia organizacji czasu. Nie, że kiedyś miałem więcej pracy, a teraz mniej, to siedzę częściej w domu. Ja uważam, że życie sobie można tak zorganizować, że będzie czas na wszystko. I to jest największa sztuka. Zresztą aktor ma połowę problemu – bo zawsze jest gdzieś ta żona, która zajmie się dziećmi i domem. A aktorki? Mają zdecydowanie gorzej.

- Pana żona Edyta jest pana menedżerką. Czyli razem pracujecie w show-biznesie. Nie sprawia to, że trudno państwu rozdzielić życie zawodowe od życia prywatnego?
- Życie prywatne to dzieci prostują. Nie ma tak, że będziesz chodził po domu z głową w chmurach, bo jesteś gwiazdą. Dla dziecka zawsze jesteś tatą, na którego czekają.

- Pana córka Anastazja poszła w pana ślady. Cieszy pana, że wybrała też aktorstwo?
- Aktorstwo u niej jest tylko po drodze. Ona przede wszystkim jest grafikiem i skończyła studia plastyczne w Anglii. Teraz będzie miała w Pałacu Kultury swój duży benefis w okresie Wielkanocy, na który wszyscy bardzo czekamy. Aktorstwa spróbowała tylko z ciekawości, bo jest córką znanego aktora. A pewne rzeczy się dziedziczy i tego nie ma sensu ukrywać. Teraz, jak każda aktorka chodzi na castingi i czeka na propozycje. Co się wydarzy? Tego nikt nie wie. Tata tu już z tym nie pomoże. (śmiech)

- Podobno za młodu myślał pan, żeby zostać księdzem. Dziś wiara też jest dla pana ważna?
- Faktycznie miałem takie marzenia. Ale nie czułem, żeby to było powołanie. Zawsze chciałem mieć żonę i dzieci. To mnie wyprostowało. Wiara jednak zawsze była, jest i będzie dla mnie ważna.

od 12 lat
Wideo

Bohaterka Senatorium Miłości tańczy 3

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera

Materiał oryginalny: Cezary Pazura: Aktorstwo dało mi więcej niż się spodziewałem - Plus Gazeta Krakowska

Wróć na i.pl Portal i.pl