Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Borys Szyc o jagodziankach, zapachu stajni i barowej edukacji

rozm. Łukasz Kaczyński
Piotr Król
Z Borysem Szycem, urodzonym w Łodzi popularnym aktorem filmowym i teatralnym, rozmawia Łukasz Kaczyński.

Jaki są pierwsze słowa i pierwsze skojarzenia, które Pan ma, gdy słyszy nazwę rodzinnego miasta?

Myślę, że takim słowem jest "pierwsze": pierwsze kroki, pierwsze myśli, pierwsze miłości i smutki, pierwsze dziewczyny i kobiety. Wszystko, co pierwsze kojarzy mi się z Łodzią. Ona mi pierwsza pokazała wszystko (śmiech).

Wciąż ma Pan w Łodzi jakieś swoje miejsca z jakiegoś powodu szczególne? Takie, których dziś nie ma, ale odegrały dla Pana ważną rolę? Jak np. modernistyczna kamienica, w której Pan dorastał...

...na skrzyżowaniu Czerwonej i Wólczańskiej. Mam nadzieję, że ona wciąż istnieje. Podczas tej wizyty od razu przyjechałem tutaj, na warsztaty. Jeszcze na Wólczańskiej nie byłem. Tak, to przepiękna przedwojenna kamienica, mieszkania na ponad cztery metry wysokie. Były na tyle piękne i duże - mieszkanie moich rodziców miało ok. 120 metrów kwadratowych, a "pokój stołowy" miał ponad 40 metrów - że gdy przeprowadziłem się do Warszawy, to największym szokiem były rozmiary mieszkań (śmiech). Do owej pory żyłem w przekonaniu, że wszyscy mieszkają tak jak ja i że normalne jest to, że rowerem można przejechać się korytarzem swojego mieszkania. Okazało się inaczej. Ulica Czerwona swą nazwę wywodzi od czasów, gdy była tam farbiarnia i czerwoną farbę puszczano ulicą. Pamiętam też siostry urszulanki mieszkające nieopodal, gdzie zawsze chodziłem do mojej ukochanej siostry i dostawałem jabłka. Albo dostawało się wianki na Wszystkich Świętych, które one tam same robiły. Świetnie wspominam też ukochaną Szkołę Podstawową nr 46 na ulicy Wólczańskiej. To była szkoła sportowa, w większości szkoła łyżwiarzy. Wszyscy słynni łyżwiarze stamtąd się wywodzą. Drugą połowę sportowców stanowili tenisiści, czyli MKT Łódź. Do nich należałem ja. Wprawdzie parę dni spędziłem na lodowisku, ale doszedłem do wniosku, że ten sport mi nie pasuje. Później spędzaliśmy już z mamą setki godzin w Parku im. Poniatowskiego na porannych treningach. Ta moja biedna mama o godzinie szóstej rano, czy to lato, czy zima siedziała na kortach i patrzyła jak trenuję. A potem znów wszystko rzuciłem i zmieniłem na sport, któremu byłem wierny do końca, czyli jeździectwo. Tu pojawia się kolejna fala wspomnień, czyli Łagiewniki, Łódzki Klub Jeździecki i Stanisław March-wicki (słynny "Marchewa"), który był wówczas szefem klubu i najlepszym jeźdźcem. Pamiętam półkolonie i jagodzianki jedzone w słońcu, zapach stajni - takie są moje wspomnienia.

Bar na Żubrowej także?

Bar na Żubrowej jak najbardziej. Czyli już Pan wie, że w grę wchodzi także LO nr 26. Na ulicy Wileńskiej, dawnej Fornalskiej. A na Żubrowej słynny bar, który był nieodłącznym elementem Liceum 26-ego. Sprowadzał nas troszkę na złą drogę, ale z drugiej strony był takim swoistym centrum kulturalnym, w którym wszystkie myśli się kotłowały, w którym wszystkie ważne pomysły przyszły do głowy. Pomysły filmów, które wtedy - tak jak teraz bawię się z dzieciakami w mini etiudy filmowe - z moim przyjacielem, najbliższym do tej pory, Marcinem Nowakiem, kręciliśmy na dostępnych kamerach. Wymyślaliśmy historie i scenariusze. Liceum nr 26 to także słynna, świętej pamięci już, dyrektor Falak. Byliśmy tam, uczniowie z różnych klas, taką mocną ekipą, nieco niegrzeczną, ale przede wszy-stkim kreatywną. Pamiętam moją studniówkę i przygotowany na tę okazje program artystyczny. To było "Rozdanie FalOscarów". Już wtedy nakręciliśmy nominacje do wszystkich kategorii. Oczywiście był to kategorie, w których nagrody dostawali nauczyciele: najlepsze efekty specjalne - nauczyciel od chemii, najlepszy film anglojęzyczny - nauczyciel języka angielskiego itd. Sami te filmy montowaliśmy, zresztą w montażowni łódzkiej "filmówki", która użyczyła nam narzędzi. Gdzie się tutaj nie ruszę, to czekają na mnie jakieś wspomnienia.
Są jakieś miejsca, które przeminęły?

Słynny "zaułek chiński" na ulicy Piotrkowskiej, który nie wiem jak dziś wygląda. Oprócz restauracyjek było to oczywiście zagłębie muzyki rave, prawdziwa jej mekka. Tego już nie ma i młodzi ludzie nie wiedzą co to jest. Tam był klub "Alcatraz", w którym traciło się noce tańcząc. Jeśli można tych słów użyć. To była "łupanka", nosiło się takie białe rękawice, a najlepiej było mieć jeszcze wysmarowane czoło jakimiś odblaskowymi mazakami, których kolor podkreślało wszechobecne ultrafioletowe światło. Był tam też bliski mi pub "Fabryka". Można powiedzieć, że był to dla nas taki drugi dom, jeśli chodzi o odskocznię od nauki i wszelkich innych zajęć. Wspomniałbym jeszcze jedno takie miejsce - klub bilardowy "Blue Monday" przy Piotrkowskiej 55. Już go chyba nie ma. Wszystkie te miejsca z mojej młodości, niezwykle dla mnie ważne, gdzieś się rozpłynęły.

Dlaczego "Blue Monday" był taki ważny?

Bilard to było zajęcie, które dostarczyło mi pierwszych w życiu zarobków. Graliśmy na pieniądze w "pula" w "ósemkę". Ustalało się jakieś kwoty od wygranej partii, a przegrany płacił również za stół, więc można było wygrywając, na przykład dziewięć partii, być bardzo do przodu i jeszcze pograć sobie za darmo przez godzinę.

Łódź to chyba także pierwsza poważna nagroda aktorska? Za tytułową rolę w dyplomowym spektaklu "Płatonow" na XIX. Festiwal Szkół Teatralnych w 2001 roku?

Tak, ale przed "Płatonowem" było coś jeszcze. Jeszcze w liceum robiliśmy amatorski Teatr "Ucho", właśnie ze wspo-mnianym przeze mnie Marcinem Nowakiem. Zaistnieliśmy na Festiwalu Małych Form Teatralnych, a jeszcze wcześniej na imprezie wszelakiej twórczości, Festiwalu Ekspresji Twórców Amatorów "FETA". Wygraliśmy jednoaktówką Sławomira Mrożka "Serenada", w której ja grałem koguta, który musi obronić trzy kury przed niecnym lisem (którego grał oczywiście mój przyjaciel Marcin). Zakwalifikowaliśmy się do Festiwalu Małych Form Teatralnych, gdzie dostaliśmy wyróżnienie. Za rolę w kończącym studia aktorskie "Płatonowie" rzeczywiście dostałem nagrodę w moim rodzinnym mieście. Anegdota z tym związana jest taka, że grałem tę rolę mając anginę i 39 stopni gorączki, więc nawet nie mogłem się zbytnio nagrodą pocieszyć, tylko wróciłem do łóżka.

Ta nagroda i obecność na Festiwalu Szkół Teatralnych okazała się jakąś przepustką, ułatwiły sprawy zawodowe?

Na tym festiwalu obecni są wszyscy. Zjeżdżają się tu wszystkie "dyplomy" i jest to przede wszystkim niesamowite wydarzenie dla samych studentów. Pod każdym względem, także towarzyskim, bo z niektórymi szkołami przez lata nauki związki są lepsze, z innymi nie tak częste. FST to jest podsumowanie tych lat wytężonej pracy i pokazanie tego, co się naprawdę umie. Tam już nie ma przebacz. To konfrontacja talentów i przedstawień, których kształt zależy od profesorów, zatem jest to ważne święto teatralne także dla kadry pedagogicznej. Gigantyczne i niesamowite. Dostać nagrodę na tym łódzkim festiwalu to na pewno jest swoisty bilet we właściwym kierunku. To nie zawsze się sprawdza, ale w moim przypadku tak właśnie było. Od razy po szkole dostałem dwie propozycje angażu - w Teatrze Dramatycznym i Teatrze Współczesnym. Wybrałem ten drugi, do którego podążyłem jakoś naturalnie za Agnieszką Glińską, która była reżyserem naszego spektaklu dyplomowego, a zaproponowała mi od razu rolę w "Bambini di Praga" Bohumila Hrabala. To był mój debiut, za który dostałem też warszawskiego "Feliksa" za debiut właśnie, zatem ułożyło się wszystko idealnie.
Teraz, podczas warsztatów z podopiecznymi świetlicy środowiskowej Towarzystwa Przyjaciół Dzieci, sam został Pan pedagogiem. Po scenach, które widziałem chcę zapytać na czym Pan się przede wszystkim skupił? Na pobudzeniu wyobraźni swoich "uczniów"?

Najpierw trzeba było ich ośmielić, choć nie wszystkich trzeba. Chciałem pokazać im jakimi sposobami, jakimi drogami kombinuje się w tym zawodzie, bo są pewne schematy, dzięki którym jest o wiele łatwiej działać. Do pewnych efektów można dochodzić szybciej, fajniej, weselej - bo tak naprawdę nasza praca tutaj ma być zabawą i sprawiać przyjemność. Teraz akurat moim zamiarem było pokazanie różnicy między grą teatralną a filmową - jak taki zapis gry teatralnej przełożyć na ujęcia i pokazać w postaci storyboardu, z którego potem powstaje film. Już fakt, że ci młodzi ludzie są tutaj świadczy o tym, że nie muszę ich specjalnie do czegoś przekonywać.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dzienniklodzki.pl Dziennik Łódzki