"Arabowie proponowali ogromne pieniądze, nikt się nie złamał". Rola polskich służb w operacji "Most"

Dorota Kowalska
Gen. Sławomir Petelicki
Gen. Sławomir Petelicki FOT.BARTEK SYTA
To była największa operacja w historii służb specjalnych. Z terenów byłego ZSRR przez Polskę przerzucono do Izraela 40 tys. osób o pochodzeniu żydowskim. O operacji "Most" pisze Dorota Kowalska.

Jerzego Dziewulskiego, wówczas 46-letniego majora i szefa jednostki antyterrorystycznej na warszawskim Okęciu, wezwał do siebie ówczesny komendant główny policji. Rozmowa nie była długa. - Będzie pan odpowiedzialny za osłonę operacji "Most" - usłyszał Dziewulski. Wiedział wcześniej, że szykuje się jakaś tajna operacja. - To był czas, kiedy premierem został Tadeusz Mazowiecki - wspomina były antyterrorysta. - Żydzi na gwałt poszukiwali możliwości przerzutu swoich obywateli z terenu byłego Związku Radzieckiego do Izraela. Odmówili im Węgrzy i Rumuni, bojąc się odwetu ze strony arabskich organizacji terrorystycznych. W końcu zwrócono się z prośbą o pomoc do nas - wspomina dzisiaj Dziewulski.

Stosunki polsko-izraelskie nie zawsze układały się wzorowo. Po wojnie sześciodniowej, wojnie izraelsko-arabskiej, Polska wraz z innymi krajami socjalistycznymi zerwała stosunki z Izraelem. Aby zapewnić minimum obsługi konsularnej, interesy Izraela powierzono Ambasadzie Królestwa Holandii w Warszawie. Dopiero 4 maja 1987 r. otwarto w Warszawie przedstawicielstwo Izraela - Sekcję Interesów. Dwa lata później polskie i izraelskie służby specjalnie dokonały jednej z największych operacji w ich historii. Ta operacja stała się zresztą początkiem współpracy polskich agentów z tymi zachodnimi.

Skąd pomysł i potrzeba takiej akcji? Wszystko za sprawą przemian, przed jakimi stał ZSRR, i raportu, który latem 1988 r. trafił na biuro ówczesnego premiera Izraela - Icchaka Szamira. Wywiad izraelski ostrzegał w nim szefa rządu, że wielkie imperium, jakim jest Związek Radziecki, za chwilę może się rozpaść, czego konsekwencje dotkliwie odczują Żydzi zamieszkujących Rosję, Ukrainę czy Białoruś. To oni mogliby zostać uznani, i pewnie by zostali, za winnych kłopotów mocarstwa, a w konsekwencji w najlepszym wypadku szykanowani czy nękani. Mosad ostrzegał jednak, że na szykanach może się nie skończyć. Że sprawy mogą wymknąć się spod kontroli, a ich rodakom żyjącym na wschodzie może grozić szalone niebezpieczeństwo. Trzeba było natychmiast wyciągnąć ich z miejsca, które niebawem mogło przerodzić się w piekło.

Kilkumiesięczna, dyplomatyczna praca zakończyła się sukcesem: Michaił Gorbaczow zgodził się na emigrację radzieckich Żydów do Izraela. Postawił jednak warunek: pozostawiony przez emigrantów majątek miał przejść na własność Związku Radzieckiego.
Kiedy politycy dogadali się już ze sobą, pozostał problem logistyczny i odpowiedź na pytanie: Jak przerzucić do Izraela około 1,7 mln ludzi, bo tyle osób pochodzenia żydowskiego zamieszkiwało ZSRR pod koniec lat 80.?

Jak wspomniał Jerzy Dziewulski, współpracy z Izraelem, w obawie przed gniewem świata arabskiego, odmówiły Węgry i Rumunia. Izrael zwrócił się więc o pomoc do nowo utworzonego rządu Tadeusza Mazowieckiego.

26 marca 1990 r. premier Mazowiecki przebywał z wizytą w Stanach Zjednoczonych, tam spotkał się z przedstawicielami Amerykańskiego Kongresu Żydów i obiecał, że strona polska pomoże w tranzycie obywateli pochodzenia żydowskiego do Izraela. Na odpowiedź świata arabskiego nie trzeba było długo czekać, już cztery dni później ostrzelano samochód, którym podróżował attaché handlowy polskiej ambasady w Libanie Bogdan Serkis ze swoją żoną. Polacy zostali ciężko ranni. Bandytów nigdy nie schwytano.

- Sprawa była niezwykle delikatna: mieliśmy dobre stosunki z krajami arabskimi, dużo budowaliśmy w Iraku, z Kadafim byliśmy za pan brat, w Warszawie swoją placówkę miała Organizacja Wyzwolenia Palestyny - wspomina Jerzy Dziewulski.

W Polsce bywali palestyńscy terroryści, tak jak Abu Daud, jeden z przywódców Czarnego Września. Mossad podejrzewał Palestyńczyka o udział w zamachach w Monachium. Abu Daud gościł nad Wisłą systematycznie, spotykał się z wieloma osobami, z ludźmi z rządu, z ludźmi zajmującymi się współpracą z obcokrajowcami, czuł się w naszym kraju bezpieczny. "Mieliśmy z nimi kontakty. Wielokrotnie kupowaliśmy od nich broń, kałasznikowy. Czasem kupowaliśmy też taki mniejszy pistolet. Polska broń była najlepsza. Szkolili nas polscy żołnierze" - opowiadał potem Abu Daud dziennikarzom "Superwizjera".
Mossad nie patrzył na to przychylnym okiem, a tu nagle przyszło mu współpracować z polskimi służbami. - Z tego, co mi wiadomo, premier Mazowiecki zgodził się pomóc Izraelowi bez żadnej dyskusji, bez stawiania warunków - opowiada Dziewulski.

On, jako osoba mająca w Polsce ubezpieczać tranzyt, wyjechał na specjalne szkolenie do Izraela. Mossad uczył go swojej taktyki walki, agenci izraelskich służb specjalnych mieli zupełnie inne podejście do terroryzmu niż oni. Wychodzili z założenia, że 80 proc. sukcesu to walka psychologiczna. Jerzy Dziewulski pamięta, że wyznaczyli mu kiedyś zadania: miał przygotować ochronę jednego z obiektów. Przygotował. Agent Mossadu posłuchał, co ma do powiedzenia, i stwierdził: "Zanim będziesz chciał chronić ten budynek, najpierw musisz go zaatakować". Tylko tak można określić słabe punkty celu, który wymaga ochrony. Krótko mówiąc, aby walczyć z terrorystą, trzeba spróbować wejść w jego umysł. Myśleć tak, jak on mógłbym myśleć. Potem z nim walczyć.

Kiedy wszystko przygotowali, zaczęła się operacja. Z Dziewulskim cały czas współpracował oficer Mossadu, później mianowany szefem izraelskiego wywiadu na całą Europę Wschodnią. Codziennie się kontaktowali. Konkretny, fachowy, z czasem bardzo się polubili. On sam, jako osłaniający operację, miał do dyspozycji transportery opancerzone, całą grupę operacyjną, pełen zestaw bojowy, wreszcie strzelców wyborowych.

- Zaczęła się akcja i zaczęło się piekło - śmieje się Dziewulski. Dwa lata wycięte z życiorysu, bo przez dwa lata pracowali dzień w dzień, bardzo często w nocy.

Żydzi przybywali do Polski samolotami, pociągami. Boeing, który lądował, był od razu konwojowany do wyznaczonego miejsca postoju. Nie wolno było zbliżać się do samolotu. Maszyna stała w miejscu, które sami wyznaczyli. Obok innych samolotów, żeby nie była łatwym celem. Od momentu lądowania boeing był otoczony przez ludzi Dziewulskiego i pilnowany bezpośrednio przez oficerów wywiadu izraelskiego. Antyterroryści z bronią znajdowali się również na wieży kontroli lotów, kiedy samolot podchodził do lądowania. Płotu i wyjść pilnowali zwykli policjanci. Nikt nie mógł zbliżyć się do płyty lotniska na odległość poniżej 150 m. - Lotnisko zostało spacyfikowane, nie wiem, czy mysz by się na nie prześlizgnęła - wtrąca Dziewulski.

Pod specjalnym nadzorem były także dworce kolejowe. Kiedy emigranci z Rosji docierali na nie pociągami, czekali już tam na nich policjanci i oficerowie wywiadu izraelskiego. "Pakowali" ich do autobusów i odwozili do tymczasowego hotelu. Robił za niego stary, duży budynek, który stał obok miejsca, w którym dzisiaj stoi Galeria Mokotów. Przypominał trochę hotel robotniczy, ochraniali go polscy antyterroryści i agenci Mossadu.

W tym budynku Żydzi czekali na kolejne samoloty, które startowały do Izraela. Niekiedy co dwie godziny, niekiedy co kilka dni. Tu, w tym prowizorycznym hotelu, odbywały się odprawy, tak, że później emigranci z ZSRR byli podwożeni bezpośrednio pod podstawiony samolot. Nie pojawiali się w ogóle w budynku portu lotniczego Okęcie.

Zdaniem Dziewulskiego przez Polskę w ciągu tych dwóch lat przeszło 50 może 60 tys. osób pochodzenia żydowskiego. - To byli ludzie w przeróżnym wieku, 50 proc. stanowili młodzi, 50 proc. starzy albo bardzo starzy, nawet ponad 90-letni. Były osoby na wózkach inwalidzkich, niektóre osoby przenoszono na noszach - opowiada Jerzy Dziewulski. I dodaje, że ci Żydzi nie byli w Rosji dobrze traktowani, nie mieli najmniejszych szans na awans. Stanowili biedniejszą część społeczeństwa. To nie byli bogacze, którzy nagle zapragnęli wrócić do swojej ojczyzny, ale często ubodzy mieszkańcy prowincji. Zabierali ze sobą jakieś drobiazgi, więc wyglądało to niezwykle malowniczo, kiedy z pociągu wysiadała nagle babuleńka z jakimś obrazem w dłoni, mężczyzna z walizką i taboretem, jeszcze ktoś z tobołkiem, w którym mieściło się wszystko, co miał. - Ja tę akcję odbierałem tak: Oto państwo Izrael pokazuje, że zawsze dbało i dba o swoich obywateli - przyznaje Dziewulski.
Świat arabski operację "Most" odbierał jednak zupełnie inaczej: dla niego to było sprowadzanie sobie przez Izrael mięsa armatniego. Jak wspomina Dziewulski, Arabowie bardzo szybko się zorientowali, że coś się dzieje na terenie Polski.

- Chcieli płacić moim ludziom ogromne pieniądze, naprawdę ogromne, za informacje, ale nikt się nie złamał - wspomina Jerzy Dziewulski. I dodaje, że w ciągu tych dwóch lat nie wydarzyło się nic, co mogło żydowskim emigrantom z byłego już Związku Radzieckiego zagrozić. Nie mieli żadnych prób zamachów ani podczas konwojowania przyjezdnych, ani na lotnisku Okęcie. Jako ciekawostkę można dodać, że operację "Most" w części sfinansowała spółka Art-B, która miała już wówczas kłopoty.

Nieprawidłowości w obrocie kapitałem w Art-B zauważono już w 1990 r., ale dopiero w 1991 prokuratura podjęła stosowne działania. W nocy z 31 lipca na 1 sierpnia 1991 Andrzej Gąsiorowski i Bogusław Bagsik, właściciele spółki, wyjechali właśnie do Izraela, obaj otrzymali zresztą obywatelstwo tego kraju.

Ale nie to jest najważniejsze. Dziewulski podkreśla, że operacja "Most" była ogromnym sprawdzianem dla Polski, jako kraju i dla jego jednostki, ale był pewny swoich ludzi. Wiedział, że może na nich liczyć. Sprawdzian zaliczyliśmy wzorowo.

Dorota Kowalska

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na i.pl Portal i.pl