Anna Fryczkowska: Gdy miała się z kimś spotkać, ubierała się najpiękniej

Anita Czupryn
Anita Czupryn
Anna Fryczkowska, pisarka: Ten straszliwy banał, że życie pisze najlepsze historie, jest prawdziwy
Anna Fryczkowska, pisarka: Ten straszliwy banał, że życie pisze najlepsze historie, jest prawdziwy Adam Jankowski/ Polska Press
Nie wiem, czy bym umiała się zaprzyjaźnić z Marianną Razik, bo pewnie szukałabym w niej tej prawdy, o której nie chciała mówić. Ale bardzo bym chciała znaleźć się na chwilę w jej bajkowym świecie, w którym prawda jest płynna i ukryta, i można ją zawsze pięknie ubarwić – o niezwykłej kobiecie Mariannie Razik i równie niezwykłej książce „Cyrkówka Marianna” mówi jej autorka Anna Fryczkowska

Marianna Razik, bohaterka Twojej najnowszej książki „Cyrkówka Marianna” wierzyła w znaki. Też w nie wierzysz?

Raczej nie, ja naprawdę jestem całkiem racjonalna. Ale przy powstawaniu tej książki znaków dostawałam mnóstwo. Od samego początku zresztą.
Po napisaniu poprzedniej książki, „Równonocy”, powieści opartej na faktach, czułam się straszliwie wypompowana, zmęczona psychicznie, w nastroju pod tytułem: „Nigdy więcej już nic nie napiszę” i „Potrzebuję sanatorium, przynajmniej na rok”. Właśnie wtedy, w ramach naszego wakacyjnego programu zwiedzania miast polskich, pojechałyśmy z córką do Płocka. Poszłyśmy do muzeum etnograficznego; sztuka ludowa to taka nasza pasja. W muzeum, w niewielkiej wnęce, ujrzałam naraz duży obraz, obok zawieszono zupełnie odlotową pelerynę w pandy i uroczą biżuterię wykonaną z tanich blaszek.

Co było na obrazie?
Podzielono go na części. Pierwsza: dwójka ludzi, mężczyzna i kobieta, siedzą przy drodze z wielkimi walizami, czekając, jak sądzę, na podwózkę. Druga: ta sama para w barwnych strojach z bębenkiem chodzi po wsi, spraszając publiczność, uczniowie ze szkoły cisną się do płotu, żeby popatrzeć. I trzecia: przedstawienie. Znaną już nam parę widzimy na scenie, on rozrywa łańcuchy, ona wdzięcznie stoi obok, tłumy tłoczą się na widowni. Zaczarowały mnie te namalowane historie; to było coś nietypowego dla ludowych twórców. Raz, że w formie komiksu, a dwa – tematyka cyrkowa? Skąd ta malarka to wzięła? Obok wisiał afisz cyrkowy, prześmieszny zresztą, więc stało się jasne, że autorka, Marianna Razik, namalowała prawdziwą historię, a po drugie – to ona jest na scenie. Z boku wisiał jej życiorys, więc przeczytałam te kilka zdań o dziwnym duecie odlotowych ludzi, którzy po wojnie wędrowali ze swoim cyrkiem po Polsce.

Wtedy pomyślałaś: „To znak”?

Pomyślałam: „Świetna kobieta”. Zaraz po poznaniu przyszłego męża, miała odwagę opuścić swoją niedużą wioskę – byłam potem w tej wiosce, więc wiem, że niedużą – i ruszyć z nim w nieznane. Wędrowali po Polsce latami, zarabiali dając cyrkowe przedstawienia, w walizach dźwigali własnoręcznie wykonane kostiumy. Krótko to było opisane, ale i tak mnie zaczarowało. Zaraz w recepcji muzeum kupiłam niewielki folderek o Mariannie Razik, i przeczytałam go na drugi dzień rano, leżąc jeszcze w hotelowym łóżku i zerkając na Wisłę. A kiedy go przeczytałam, to nagle… Nie, nie wierzę w znaki, ale nagle znowu zachciało mi się pisać, i to właśnie o Mariannie Razik. Zobacz – z nastroju, że totalnie mam dosyć, weszłam w silne zauroczenie tą postacią.
Jak się potem okazało, niestety, już nie żyła.

Zmarła w 2000 roku. Po przeczytaniu twojej książki bardzo żałuję, że nie miałam pojęcia o jej istnieniu. Tym bardziej dobrze się stało, że ją spotkałaś, że mogła powstać tak wyjątkowa książka. Połączyłaś tu dwa swoje doświadczenia – dziennikarskie z literackim. Moim zdaniem wyszło znakomicie!

Na początku miałam myśl, żeby napisać o Mariannie Razik solidną książkę biograficzną. Ale się nie dało! Marianna to strasznie niejednoznaczna postać, o czym miałam się wkrótce przekonać.
Najpierw w bibliotece przeczytałam wszystkie wzmianki prasowe o niej, a trochę ich było, bo w swoim czasie była ona lokalną gwiazdą, nagradzaną twórczynią ludową, bardzo barwną postacią. Czytałam kolejne reportaże i w każdym jawiła się jako inna osoba. Nie zgadzały się fakty. Nie zgadzały się daty. Nic się nie zgadzało. Były o niej totalnie różne opowieści. Pomyślałam: „Boże, jak ja mam to napisać?” Potem zaczęłam jeździć, spotykać się i rozmawiać z ludźmi, którzy ją znali. Porównywałam to co mówili, z tym, co o niej pisano i doszłam do wniosku, że ona sama sobie zaprzeczała. Opowiadała ślicznie, ale miałam wrażenie, że za każdym razem nadawała swojej opowieści inne barwy, na co innego stawiała nacisk. Być może sama sobie to za każdym razem przetwarzała, być może troszkę konfabulowała, bo była artystką totalną.

Co masz na myśli?

Zanim została artystką cyrkową, dorabiała sobie wycinankami. Wycinała serwetki, które sprzedawała na targu. Potem wyszła za mąż i została cyrkówką, występowała, szyła kostiumy, wykonywała rekwizyty, pisała teksty, na ogół wierszowane. A kiedy skończyła karierę cyrkową, wróciła do domu i zaczęła malować, wyobraź sobie, miała 60 lat i po raz kolejny weszła w zupełnie nową dla siebie rzecz! Co ciekawe na swoje dzieła nie mówiła obrazy, bo nie były to płótna rozpięte na blejtramach. Mówiła: makatki.

Makatki, jakie pamiętamy u naszych babć, z wyszytymi wierszykami w stylu: „Zimna woda zdrowia doda”, „Co żona gotuje, mężowi smakuje”?

Właśnie. Jej makatki dość szybko podbiły serca etnografów, muzealników. Zakupywano je do muzeów, a z nią samą zaczęto robić wywiady. A ona za każdym razem opowiadała swoją historię troszkę inaczej. W jednym z tekstów na przykład przeczytałam: „Marianna i Franciszek podróżowali własnym wozem cyrkowym”. W innym znowu tekście napisano: „Nigdy nie dorobili się wozu cyrkowego. Podróżowali PKS-ami, pociągami i autostopem”. Takich sprzeczności było mnóstwo. Nawet data początku ich kariery cyrkowej nie była pewna, czasem pisano o roku 1945, czasem o 1946. Każdy niemal szczegół w kolejnym tekście był kwestionowany, więc prawda o Razikach wydawała się bardziej bajkowa, niż oparta na faktach. Pomyślałam więc, że byłoby niewłaściwe wobec Marianny Razik próbować ustalić, jak naprawdę wyglądało jej życie, skoro ona sama nie chciała mieć jednej opowieści o sobie. Wtedy właśnie postanowiłam napisać o niej powieść.

Powieść, która od pierwszej sceny zachwyca swoją bajkowością. Poznajemy Mariannę intuicyjną, Mariannę optymistyczną, otwartą, empatyczną, utalentowaną i zaradną. Sama szyła wszystkie te cyrkowe stroje.

Pamiętaj, że to były powojenne czasy, bieda straszna, pierwszy kostium powstał więc z przerobionej piżamy. To było zrobione tak pięknie, że nie domyśliłabyś się, że to była piżama! Poprzyszywała pomponiki, krajki, tasiemki kolorowe. Strasznie się wzruszyłam, gdy trafiłam na niego w Strzegowie, gdzie w tak zwanych Muzealiach zbudowano izbę jej pamięci, dokładnie odtwarzając jej pokój, kolorowy i bajkowy, wieszając tam jej obrazy, kostiumy, rozkładając jej cyrkowe walizy. Strzegowo to gmina, z której Marianna pochodziła i dokąd wróciła pod koniec życia, tak ją więc tam uczcili.

Skądinąd wiem, że aby wypełnić białe plamy w życiu Marianny, wymyślałaś jakąś historię, a potem okazywało się, że tak było naprawdę. Które to momenty w książce?

Jest ich wiele, od spraw bardzo ważnych do kompletnych detali. No dobrze, opowiem o detalu. Napisałam ładną scenę o tym, jak Marianna od pani w Warszawie, u której służyła, nauczyła się malować paznokcie, i bardzo pilnowała tego rytuału, bo lubiła pod światło patrzeć na swoją przyozdobioną dłoń. Potem pomyślałam sobie, że to chyba nadużycie, że aż tak nie wolno mi zmyślać. Ale potem jeden z moich informatorów powiedział: „Marianna była zawsze niezwykle zadbana. Nie wyglądała, jak kobieta ze wsi, tylko jak pani z innej bajki - zawsze miała świeżą fryzurę i przepiękny, kolorowy manicure”. Wtedy stwierdziłam, że już ją czuję, już czytam tę postać.
Albo inna sprawa. Wszyscy, którzy znali Mariannę Razik, mówili o jej pogodzie ducha i poczuciu humoru. Dość szczegółowo opowiadała o tragicznych wojennych losach; o tym, jak się tułała, jak z uchodźcami z Prus Królewskich w styczniu 1945 roku przeszła Zatokę Gdańską, wszystko się jednak zawsze dobrze kończyło. Swoje późniejsze na ten temat opowieści ubarwiała, opowiadając, że dryfowała na krze, że wyłowili ją przystojni marynarze. A ja ciągle, pod każdą wesołą opowieścią o tym, że ze wszystkich opałów wychodziła suchą nogą, bo pomagała jej Mateczka Najświętsza, czułam ból, taki mocno skrywany. I słusznie, co się okazało, gdy w pewnym momencie dotarłam do jej dzienniczków. Właściwie nie zapisywała tego, co się działo, ale za to szczegółowo notowała swoje sny.

Te fragmenty udostępniłaś w książce. One nadają tej historii moc autentyczności.

To z tych plastycznych opisów snów wynikało, że w jej życiu zdarzyło się coś, co wolała przemilczeć, żeby być silną bohaterką, która zawsze spada jak kot na cztery łapy; zawsze daje sobie radę, zawsze też opiekują się nią święci z Matką Boską na czele. Matka Boska była zresztą dla niej bardzo ważna. Obejrzałam chyba wszystkie obrazy Marianny, które są dostępne w muzeach; miała trzy nurty: cyrkowy, w którym malowała swoje cyrkowe przygody, nurt, w którym rysowała swoje sny oraz nurt święty. Wielu świętych namalowała, ale przede wszystkim malowała Matki Boskie.

Dlatego książka składa się z kilku części, a w każdej z nich tytułem są…

… patronki – Matki Boskie, tak. Spotkałam się z reżyserem, który za młodu kręcił o Mariannie film i zorganizował jej nawet benefis, który mówił mi, że jej duchowość, wobec tego, że ona nie miała wykształcenia, realizowała się przez religijność. Była kobietą z ludu, otrzaskaną po świecie, z mnóstwem przygód, miała nieprawdopodobnie rozbudowane wnętrze, ale językiem jej duchowości był dla niej język religijny.

Piszesz o tym w książce z ogromnym szacunkiem. Jesteś wierząca?

Nie. Już dawno nie. Ale rozumiem, ciągle pamiętam te uczucia.
A potem dotarłam do skarbu, czyli do autobiografii Marianny. Napisała ją na prośbę któregoś z etnografów. Ponad 120 stron! Pomyślałam: „Nareszcie się dowiem o niej wszystkiego, całej prawdy”. Najbardziej interesował mnie w jej życiu okres cyrkowy.

Dlatego jest on głównym tematem Twojej książki. I co? Dowiedziałaś się prawdy o Mariannie?

A skąd! W tym życiorysie mnóstwo pisała o przedwojennej biedzie, o czasie wojny, i znowu były to opowieści inne niż to, co w swoim czasie opowiadała do gazet. Opisała ze wzruszeniem, jak poznała swojego męża; to było dla niej bardzo ważne. A gdy już szykowałam się na cyrkowe opowieści, doznałam strasznego rozczarowania: całe niemal ćwierćwiecze cyrkowe Marianna zamknęła w kilku ledwie akapitach, bardzo zresztą ogólnych. Zastanawiałam się: Może to było dla niej oczywiste? Może straciła zapał do opisywania? Może myślała, że jeszcze kiedyś do tego wróci? A potem pomyślałam, że Marianna jako dowcipna osoba, lubiła się droczyć. Głównie z panami, ale z paniami też. I że ze mną też się właśnie droczy, usuwając mi spod oczu to, na czym zależało mi najbardziej.
Postanowiłam, że i ja się z nią podroczę, próbując ten jej okres cyrkowy zrekonstruować. No i rozpoczęłam pracę właściwie detektywistyczną. Zaczęłam od analizy, z lupą, dosłownie, wszystkich jej cyrkowych obrazów. Dotarłam do scenariuszy przedstawień, które musiała okazywać cenzurze. Były tam częściowe opisy, skecze i jej wierszowane zapowiedzi. Czytałam opisy prasowe i relacje kierowników domów kultury. Sama ćwiczyłam w domu, sprawdzając, czy niektóre numery są możliwe. Czasem ktoś co nieco pamiętał z tych występów. Zrekonstruowałam niemal cały program, numer po numerze, duma!

„Wystąpi znany w całym kraju Objazdowy Zespół pod pseudonimem Arnolda i Marisse Botticellisse” – czytając o tym, kręciłam z niedowierzaniem głową. To niesłychane, że historia Marianny i Franciszka Razików, tak cudowna i nieprawdopodobna, nie jest publicznie znana. Mało kto wiedział o parze, która przez ponad 20 lat jeździła z tournee po Polsce, dając przedstawienia w remizach strażackich, domach kultury czy świetlicach.

Byli dwuosobowym cyrkiem, trochę jak w „La Stradzie”, ale nie do końca, bo się kochali.

Ależ Marianna i Franciszek – to wypisz wymaluj Giuletta Masina i Federico Fellini! Mamy więc swoją artystyczną parę!

Tak jest. Sztuka ich połączyła, trzymała i utrzymywała. Przez tyle lat nadawała ton ich życiu. Ich dom mieścił się w kilku walizkach, dwóch albo czterech, różnie to opisywano.

Widziałaś zdjęcia Marianny i Franciszka? Jak wyglądali jako para?

Ze zdjęć zrobionych za młodu odnalazłam jedynie ślubną fotografię, solidnie podretuszowaną. Oboje na tym zdjęciu są oficjalni, jak to w poważnych okolicznościach u fotografa. Ale im dłużej na nich patrzyłam, tym więcej widziałam – powstrzymywany uśmiech Marianny, powagę Franciszka. Byli ładną parą. Po Mariannie zostało dużo zdjęć z czasów, kiedy jako starsza pani stała się znaną malarką ludową. Miała filuterną twarz, wspaniale się stylizowała: kwiaty, koronki, stroje, kapelusze. Taka była: gdy miała się z kimś spotkać, ubierała się jak najpiękniej. Ciągle też nosiła niektóre swoje cyrkowe kostiumy; kapelusze, wyszywane bluzeczki. A jeśli kogoś bardzo polubiła, to obdarzała prezentami. Poznałam panią, która do dziś przechowuje w kopercie „złoty” naszyjnik, który dostała od Marianny, precyzyjnie wykonany ze złotek po czekoladzie. Jest śliczny.

Co się stało z rodziną Marianny? Z jej rodzeństwem?

Marianna najbardziej była związana ze swoim bratem Jankiem, z którym mieszkała pod koniec życia.

To za niego pojechała na roboty do Niemiec?

Tak. To prawda, choć się tym specjalnie nie chwaliła. Napisał o tym Tadeusz Baraniuk, etnograf, który znał ją całe lata. Pojechała zamiast Janka na roboty w czasie wojny, bo on niedomagał na zdrowiu. Rodzeństwo miało zresztą ze sobą szczególną więź przez całe życie, Janek nierzadko dołączał do cyrkowych podróży Razików. W Muzeum Szlachty Mazowieckiej w Ciechanowie jest sala pełna rzeźb Jana Razika, wiszą tam także święte obrazy Marianny Razik. Janek się ożenił, miał dzieci, mieszkał w jednej połowie domu, Marianna w drugiej. Ona malowała makatki, a on rzeźbił w drewnie, niezwykłe, artystyczne rodzeństwo. Byłam w tym domu, już go rozbudowano, ale nadal jest niewielki, za jej czasów był jeszcze mniejszy.

Ktoś teraz mieszka w tej chatce?

Mieszka tam córka Janka z mężem. Przyjechałam tam z mężem, z głupia frant zajechaliśmy na podwórze; przyjęli nas bardzo serdecznie. Przeurocza para. Wspominali, jak ciocia, czyli Marianna z mężem wracali do tego domu na zimę, kiedy kończył się sezon cyrkowy, i na podwórzu ćwiczyli numery cyrkowe. Trochę się wtedy cisnęli w tej chałupce. Bratanica przyznała, że czasami się jako dziecko wstydziła ciotki, w końcu nikt we wsi takich rzeczy nie robił. Sama tyle wiedziała o cyrkowych numerach ciotki i jej męża, co zobaczyła na podwórku. W domu nie ma też żadnego obrazu Marianny. Wszystkie rzeczy z izdebki Marianny rodzina oddała do Muzealiów w Strzegowie. Z jednej strony dobrze – każdy może je obejrzeć, ale z drugiej strony smutno, że po Mariannie w miejscu jej zamieszkania została jedynie życzliwość, mury i ulotne wspomnienia.

Pamiętam, kiedy wyszła Twoja książka „Wdowinek”, to niektórzy zarzucali Ci, że wieś potraktowałaś w książce trochę lekceważąco, trochę protekcjonalnie.

Ależ to była prawdziwa wieś! Tylko, że skupiłam się na tej ciemnej stronie prawdziwej wsi.

W „Cyrkówce Mariannie” z kolei spotkałam się z tym, o czym mówiła Olga Tokarczuk w swoim noblowskim przemówieniu – z czułą narracją. O wsi opowiedziałaś opowiedziałaś w niezwykle czuły i serdeczny sposób.

Bo ja mam dla wsi wiele czułości. Mój tata pochodzi ze wsi, wychowywał się tam do matury. Został profesorem w Warszawie, ale na SGGW, czyli na uczelni rolniczej, więc ta wieś nigdy z niego nie wyszła. Przez całe nasze dzieciństwo mnie i moją siostrę woził na wieś, na tak zwanych kwaterach, potem w agroturystykach spędzałyśmy każde wakacje. Do tej pory na każde wakacje jeżdżę ze swoją rodziną na wieś. A teraz, odkąd mam ogródek, sama widzę, że ta wieś też we mnie jest. Odżywam, gdy dotykam ziemi; nienawidzę zakładać rękawiczek; grzebię gołymi rękami, sadzę, pielę, utykam dżdżownice z powrotem w dołku. Mam w sobie wiochę i dziwnie za nią tęsknię.

Za czym konkretnie?

Za rytmem pór roku i za rytmem dnia, które to rytmy w Warszawie są mocno zakłócone. Za rytmem rodzenia się i umierania. Za tym, że jest czas pracy i czas odpoczynku, my w mieście mocno to sobie zanieczyściliśmy. Za niepowstrzymaną zielenią, taką wytrwałą i wojowniczą. Za sprawczością – za tym, że wsadzasz do ziemi ziarenko, a ono kiełkuje, rośnie, to prawdziwa magia.

Wrócę jeszcze do postaci Marianny. To pani, która urodziła się w 1915 roku, zmarła w 2000. Żyła jak chciała, była artystką, miała swoje zdanie, czuła się wyemancypowana. Myślisz, że może być bohaterką dla współczesnych kobiet?

Kiedy pierwszą wersję książki dałam do przeczytania córce, powiedziała: „Chyba przesadziłaś z tym feminizmem”. Stwierdziła, że Marianna jest zbyt współczesna w swoich poglądach. Miała rację, więc skrupulatnie powyrzucałam mnóstwo fragmentów. Ale przecież Marianna była silną kobietą, która nie bała się wyzwań. Wiele też nasłuchałam się o jej honorowości, o tym, że nie pokazywała słabości, nie pokazywała biedy po sobie, ukrywała, że czasem w chałupinie ręce jej z zimna grabiały. Zawsze była elegancka i to ona starała się obdarzać ludzi. Nawet jak nie miała czym, to niechby to był naszyjnik ze złotek. Była już ukształtowaną kobietą, miała 30 lat, kiedy spotkała swojego Franciszka. On też najmłodszy nie był. Czułam, że musiała mu się trochę stawiać; bronić swojej integralności, samodzielności.
Nie ulega wątpliwości, że jest to książka o kobiecie. Ale też o szukaniu siebie, o życiu sztuką – może to nie jest popularny problem w dzisiejszych czasach, dla mnie jest. To też książka o wędrówce, o radości, o niezrealizowaniu, o moszczeniu się w różnych sytuacjach, o tym, że czasem trudno znaleźć dla siebie miejsce.

Ten brak swojego miejsca bardzo ze mną dzisiaj rezonuje. Może dlatego dla mnie jest to też opowieść o zaufaniu do wszechświata. I do życia.

O, jak ładnie powiedziałaś! Dodam jeszcze, że jest to książka o miłości.

I to o takiej, za którą tęsknimy!

Kiedy byłam na studiach scenariuszowych, dowiedziałam się, że filmy o szczęśliwych związkach są nudne. Żeby to się dało oglądać, należy dodać zawirowania, zdrady, załamania. Przecież nie bez kozery filmowe romanse trzymają się schematu: para się poznaje, przeżywa perypetie, a gdy już może być razem, opowieść się kończy. Ja swoją opowieść o Mariannie Razik potraktowałam jak wyzwanie – napisać o ludziach, który się kochają i sprawić, aby to nie było nudne, aby w tej miłości była dynamika.

No, ale też nie obyło się bez tragedii.

Oj, jaki spoiler! Pamiętaj, że Marisse do końca, ze łzami w oczach wspominała swoją miłość, wołając: „Mój Arnoldo!”

Filmowa historia!

O tak! Zresztą o Mariannie Razik powstały już dwa filmy. Arkadiusz Gołębiewski nigdy swojego nie skończył, bardzo bym chciała, żeby do niego wrócił. Drugi nakręcił Sławomir Grünberg – piękną rekonstrukcję występu cyrkowego, bardzo malowniczą, ale w dużej mierze inscenizowaną. Tylko, że on nie chciał zrobić opowieści o Razikach, ale raczej o odchodzącym świecie.

Zaprzyjaźniłabyś się z Marianną?

Chciałabym ją odwiedzić. Nie wiem, czy bym umiała się z nią zaprzyjaźnić, bo pewnie szukałabym w niej tej prawdy, o której nie chciała mówić. Ale bardzo bym chciała znaleźć się na chwilę w jej bajkowym świecie, w którym prawda jest płynna i ukryta, i można ją zawsze pięknie ubarwić.

Teraz będziesz już pisała tylko takie historie, które wydarzyły się naprawdę?

Ten straszliwy banał, że życie pisze najlepsze historie, jest prawdziwy. Dużo jest nieodkrytych postaci, które mnie pociągają, i dużo historii, które chciałabym odgruzować, zrekonstruować.

od 7 lat
Wideo

echodnia Drugi dzień na planie Ojca Mateusza

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na i.pl Portal i.pl