Anna Czartoryska: Bycie księżniczką to przede wszystkim zobowiązanie

Paweł Gzyl
Paweł Gzyl
Miron Chomacki
Annę Czartoryską znamy doskonale z telewizyjnej serii „Nad Rozlewiskiem”. Teraz aktorka prezentuje swoją pierwszą płytę – „Euforia/Panika”. Nam opowiada o tym, czy arystokratyczne pochodzenie jest dla nie ciężarem w karierze.

- Wielu artystów przenosi ze względu na kwarantannę premiery nowych płyt na późniejszy czas. Dlaczego pani zdecydowała się zaprezentować fanom album „Euforia/Panika” akurat teraz?
- Ten wyjątkowy czas był dla mnie inspiracją, by do tej płyty podejść po raz kolejny i z innej strony. Zaczęłam pracę nad nią sześć lat temu. Akurat w tym czasie zostałam mamą i te momenty, kiedy mogłam nagrywać, były trochę „skradzionymi” chwilami. Gdy materiał był gotowy, okazało się, że rynek fonograficzny bardzo się zmienił: dzisiaj większość artystów wydaje swoje albumy nie fizycznie, ale w internecie. Wiele osób radziło mi więc, abym i ja tak zrobiła ze swoim. Nie byłam do tego przekonana, ponieważ jestem przywiązana do tradycyjnego formatu płyty. Ale teraz, kiedy wszyscy znaleźliśmy się na przymusowym „urlopie rodzicielskim” i wiele rzeczy musimy robić zdalnie, przeprosiłam się z nową technologią i postanowiłam podejść do tej płyty w nowoczesny sposób. Postanowiłam podzielić się nią ze słuchaczami w kwarantannie, tym bardziej, że wiele tematów, które na niej poruszam, zyskuje obecnie nowy wymiar.

- Jak to, że pracowała pani nad „Euforia/Panika” z doskoku, miało wpływ na kształt tego albumu?
- Od początku miałam dosyć jasną wizję tego, co bym chciała uzyskać w poszczególnych piosenkach. Bardzo dobrze wiedziałam o czym chcę śpiewać i jakie tematy poruszyć. Miałam też pomysł na to, jaka to miałaby być muzyka. Ale chyba nie miałam wizji tej płyty jako całości. Dlatego ten album jest dosyć eklektyczny i składa się z odrębnych opowieści. Stało się tak właśnie dlatego, że te piosenki powstawały w pewnych odstępach czasu, a nie wszystkie podczas jednej sesji. Zaczynając pracę nad tą płytą, nie do końca wiedzieliśmy co nam z tego wyjdzie.

- Nie miała pani ochoty sama zmierzyć się z komponowaniem muzyki i napisaniem tekstów?
- Współtworzyłam teksty i muzykę, ale postanowiłam zostawić ostateczny szlif profesjonalistom, którzy zarówno słowem, jak i dźwiękiem posługują się sprawniej niż ja. Byłam jednak częścią procesu: opowiadałam Pawłowi Bulaszewskiemu, o czym bym chciała, aby była dana piosenka. A czasem pisałam jedną zwrotkę, która pokazywała, jak miałby dany tekst wyglądać. Podsuwałam też inspiracje muzyczne. Na podstawie tego powstała ostateczna wersja utworu. Paweł miał do tego odpowiedni dystans, a pewne rzeczy potrafił nazwać bardziej dosadnie niż ja bym miała odwagę. Dzięki temu piosenki są bardziej uniwersalne, ale też bardziej w punkt.

- Płyta jest różnorodna, ale generalnie ma „chilloutowy” klimat. Takie łagodne dźwięki są pani obecnie najbliższe?
- Słucham różnych gatunków muzycznych. Jako wykonawczyni zdecydowanie najlepiej czuję się jednak w kameralnych klimatach. Lubię też śpiewać dla kameralnej publiczności. Na pewno więc w takim „chilloucie” czuję się najbezpieczniej. Ale takie piosenki, jak „Ja jestem taniec” czy „Plastikowe serce” pokazują, że jest we mnie potrzeba wykrzyczenia pewnych rzeczy. I to też jest dla mnie ważne. Zależało mi na tym, aby opowiedzieć różne historie i pokazać się z różnych stron. Dzisiaj artyści łatwo są szufladkowani, a przecież w każdym z nas jest wiele odmiennych kolorów i każdy z nas gra wiele różnych ról w swym życiu.

- Na razie nie będzie pani mogła zaśpiewać tych piosenek na żywo. Lubi pani występować?
- Bardzo. Miałam już okazję koncertować z tym materiałem. Śpiewałam z różnymi składami – od szerszych do bardzo kameralnych. To była dla mnie okazja, by poopowiadać o tych piosenkach i porozmawiać z publicznością. Dzięki temu koncerty nabierają osobistego charakteru. Lubię obserwować jak moje utwory są odbierane, lubię feedback, który dostaję od słuchaczy, bo każdy ma swoją ulubioną piosenkę i każdy identyfikuje się z inną. Interpretacje tych kompozycji są też bardzo różne. Im częściej wypuszczam ten materiał w świat i pokazuję go innym osobom, utwierdzam się w przekonaniu, że to nie tylko są moje historie, ale że też wiele innych osób widzi w nich swoje odbicie.

- Pani mama była śpiewaczką Teatru Wielkiego. To dzięki niej zaczęła pani śpiewać?
- Muzyka była u nas w domu czymś naturalnym. Śpiewaliśmy właściwie cały dzień. To było jak powietrze, którym oddychaliśmy. Zawsze grała u nas muzyka. Na pewno dużo słuchałam klasyki ze względu na zainteresowania mamy. Przełomowy moment nastąpił, gdy usłyszałam w radio Alanis Morissette. Miałam wtedy 11 lat i zafascynowała mnie ta dziewczyna. To była połowa lat 90. i w radiu dominował słodki pop w stylu Spice Girls. A tu nagle pojawiła się wokalistka, która była zupełnie inna, która śpiewała nie o błahych sprawach i była na serio wkurzona. Strasznie mi się to spodobało – i zaczęłam marzyć, by nauczyć się grać na gitarze i tworzyć muzykę. Żeby móc śpiewać o sobie i swoich osobistych przeżyciach. Taki był początek mojej drogi.

- Pani tata był dyplomatą, dlatego też mieszkała pani w dzieciństwie w Holandii i Norwegii. Jak to było dorastać w obcym środowisku?
- Kiedy wyjechałam z rodzicami do Holandii, miałam zaledwie 6 lat. Rzeczywiście, na początku lat 90 był to zupełnie inny świat niż w Polsce. Ale myślę, że bardzo szybko się w nim poczułam jak u siebie. Rodzice posłali mnie do holenderskiej szkoły, bo w sumie tylko taka była w okolicy. Musiałam się więc bardzo szybko nauczyć obcego języka. Dziecko chłonie takie rzeczy jak gąbka, więc po pół roku byłam już komunikatywna. Powrót do Polski, kiedy byłam nastolatką, był dla mnie powrotem do moich korzeni i odnalezieniem cząstki siebie, która nigdy się nie wpasowała w tamten inny świat. I właściwie wciąż czuję się, że jestem jedną nogą tu, a drugą – tam.

- Dlaczego?
- Holenderskie wychowanie miało na mnie bardzo duży wpływ. Chodziłam tam najpierw do holenderskiej szkoły przez cztery lata, a potem – do anglojęzycznych szkół. Mam więc trochę inne doświadczenia niż moi polscy rówieśnicy. Zachodni model edukacji był wtedy zupełnie inny niż w Polsce. Dzisiaj takie szkoły bardziej „na luzie” nie są u nas niczym dziwnym, ale kiedy wyjeżdżałam z Polski, zostawiałam za sobą szkołę z przełomu Peerelu, w której nosiło się mundurki i podnosiło dwa paluszki do odpowiedzi. Za granicą było dużo bardziej kolorowo.

- Pochodzi pani z arystokratycznej rodziny. Pani wychowanie było też inne pod tym kątem?
- Ponieważ wychowałam się w Holandii, długo nie zdawałam sobie sprawy ze skojarzeń, które budzi moje nazwisko. Rodzice uświadomili mnie dopiero kiedy miałam kilka lat. Pamiętam, że bawiłam się i powiedziałam im, że cudownie byłoby być księżniczką. A wtedy oni stwierdzili, że... poniekąd nią jestem naprawdę. (śmiech) Wytłumaczyli mi jednak od razu, że bycie księżniczką nie polega na mieszkaniu w błękitnym pałacu i jeżdżeniu na białym koniu, tylko jest to raczej zobowiązanie. Zawsze było dla nich ważne, żebym miała wiedzę i świadomość historyczną. Nigdy nie sprawili jednak, że mogłabym przez to poczuć się kimś wyjątkowym czy lepszym od innych. Na tę wyjątkowość musiałam sobie zapracować.

- Jakie znaczenie dzisiaj mają dla pani te korzenie?
- Im jestem starsza, tym bardziej zdaję sobie sprawę z niezwykłości losów moich przodków i roli jaką odegrali w historii Polski. Mam tu na myśli czasy 200 czy 300 lat wstecz. Z kolei losy moich dziadków i pradziadków z czasów Wojny i Peerelu były zupełnie inne – dosyć smutne i trudne. Te czasy niosą ze sobą wciąż żywe historie, które do dziś pozostają we wspomnieniach wielu rodzin. Każda z nich ma swoje wspomnienia i legendy przekazywane z pokolenia na pokolenia. Dzisiaj w wyniku dziejowych perturbacji wszyscy zaczynamy „od nowa”, ale myślę, że warto uczyć się od poprzednich pokoleń, przekazywać tradycje, i uczyć się na błędach.

- Arystokratyczne pochodzenie było dla pani kiedykolwiek ciężarem?
- Kiedy startowałam jako aktorka, moje nazwisko było czymś interesującym i wzbudzało uwagę mediów. To pewnie dało mi nieco łatwiejszy start w tym zawodzie. Dziś, kiedy wykonuję go już dziesięć lat, mam poczucie, że zaczynam „odklejać” się od wizerunku księżniczki i jestem raczej postrzegana przez pryzmat osiągnięć zawodowych i ścieżki artystycznej, którą przeszłam. Coraz rzadziej słyszę pytania o moje pochodzenie, a częściej dotyczą one moich przedsięwzięć zawodowych. Cieszę się, bo kiedyś moje nazwisko pracowało na mnie, a mi zawsze zależało, by zapracować na własne nazwisko.

- Dlaczego, mimo że śpiew był pani pasją od dzieciństwa, skończyła pani Akademię Teatralną?
- Gdy byłam dzieckiem, chodziłam do szkoły muzycznej II stopnia. Jeden z egzaminów końcowych zadawałam z przedmiotu, który nazywał się „interpretacja piosenki”. Nie przepadałam za tymi zajęciami, bo nie interesowała mnie wtedy piosenka aktorska, i widziałam się raczej w muzyce popularnej. Szukając utworów na egzamin, przesłuchiwałam stare płyty i przeglądałam zbiory nutowe szkolnej biblioteki, aż w końcu chwyciłam tego bakcyla i pokochałam klasyczne polskie piosenki aktorskie i kabaretowe. Postanowiłam więc iść za ciosem – i podejść do egzaminów na Akademii Teatralnej. Powiedziałam sobie, że będę zdawać tylko do szkoły warszawskiej i spróbuję tylko jeden raz – a jeżeli się nie dostanę, to zdecyduję się na coś innego. Dostałam się za pierwszym razem i to mnie dalej pociągnęło.

- Już na starcie kariery sięgnęła pani po bardzo trudną formę monodramu. Tak narodziła się „Morfina”. Skąd ten pomysł?
- Po ukończeniu szkoły dostałam etat w Teatrze Współczesnym i grałam w kilku spektaklach. Ale cały czas miałam w szufladzie piosenki, które wyszperałam w różnych archiwach będąc jeszcze w szkole. Trzymałam z zamiarem, by coś z nimi zrobić. Kiedy przeglądałam je któregoś dnia, zauważyłam, że większość z moich ulubionych utworów łączy motyw nocy. Postanowiłam więc stworzyć z nich taki „nocny” koncert. Poprosiłam Waldka Raźniaka, aby go wyreżyserował i pomógł stworzyć opowieść, która by łączyła te piosenki ze sobą. On przyniósł mi pamiętniki Jeleny Bułhakowej. I zaczęliśmy tworzyć wokół nich koncert. Projekt rozrósł się do formy monodramu muzycznego, który wystawialiśmy w Teatrze Roma. Gdy pierwszy raz użyłam słowa „monodram”, trochę się wystraszyłam, bo to przecież forma dla dojrzałych, doświadczonych aktorów! Ale pociąg już ruszył, nie mogłam się wycofać. Ostatecznie powstała nawet płyta, która została zarejestrowana przez Polskie Radio.

- Większość spektakli, które pani zagrała, to spektakle muzyczne. To idealne połączenie?
- Rzeczywiście. Pierwsze kroki na profesjonalnej scenie stawiałam w spektaklach muzycznych. Dopiero niedawno dostałam po raz pierwszy dużą rolę, która nie wymaga śpiewania – w spektaklu „O co biega” w Teatrze Capitol. To przedstawienie komediowe, bardzo zabawne, a dla mnie nowe doświadczenie, bo po raz pierwszy nie uczestniczyłam w wielogodzinnych próbach tanecznych i ćwiczeniach wokalnych. Przed spektaklem nie martwię się stanem swojego głosu, nie boję się że pomylę kroki, czuję ogromną radość grania. Wpadam na scenę na większym luzie i bez spięcia, które towarzyszyło spektaklom muzycznym. (…)

- Odkryła pani u siebie komediowy talent?
- Przez wiele lat byłam postrzegana jako amantka z zacięciem dramatycznym. A mnie zawsze ciągnęło do komedii! W tej konwencji możemy w fantastyczny sposób pokazać ludzką naturę i dużo opowiedzieć o nas samych w sposób lekki i niezobowiązujący, nie raniący nikogo. Dlatego bardzo lubię tę formę i mam nadzieję, że będę się mogła z nią zetknąć jeszcze wiele razy. Do tego komedię bardzo wdzięcznie gra się w teatrze. Śmiech publiczności tworzy bliskość i relację dialogu. Każdy spektakl wtedy jest inny, bo widzowie za każdym razem inaczej reagują. Dzięki temu nasza praca pozostaje ciągle żywa.

- W kinie zadebiutowała pani też w komedii – „Facet (nie)potrzebny od zaraz”. Dlaczego nie poszła pani za ciosem i nie postarała się potem o swoją obecność na dużym ekranie?
- Gdy kręciliśmy ten film, pracowałam bardzo dużo – w telewizji, teatrze i grając koncerty, ale wkrótce po premierze zostałam mamą i świadomie zrobiłam sobie przerwę na dłuższy czas (…). Zdecydowałam, że jeśli mam już opuścić domowe pielesze, chcę mieć poczucie, że ten czas spędzony poza domem, jest czasem spędzonym na tworzeniu czegoś wartościowego, co stanowi dla mnie ciekawe wyzwanie zawodowe lub sprawia satysfakcję artystyczną, i co może kiedyś moje dzieci będą chciały obejrzeć. Na razie w filmie nie miałam takich propozycji. Ale bardzo bym chciała wrócić do kina, bo to wspaniała przygoda.

- Sporo pani natomiast grywa w telewizji. Lubi pani pracować przy serialach?
- Lubię. Chociaż też staram się wybierać projekty zamknięte, gdzie jest więcej czasu na przygotowania, przemyślenia i stworzenie roli. Gdy produkcja tworzy zamkniętą całość, można zbudować ciekawą i wielowymiarową postać. Dzisiaj ta duża forma, czyli serial, stwarza często większe możliwości dla aktora niż ta krótsza, czyli film. Mam więc nadzieję, że będę się mogła i w tym kierunku rozwijać, bo dzisiaj między dobrą produkcją telewizyjną a kinową, granice coraz bardziej zaczynają się zacierać.

- Taką rolą, którą mogła pani w telewizji budować przez dłuższy czas, była Paula w cyklu „Nad Rozlewiskiem”. Bardzo się pani z nią zżyła?
- Tak. Składało się na to wiele rzeczy. Choćby to, że co roku powracaliśmy do tego samego miejsca na mazurach, mniej więcej w tym samym składzie, by spotykać się z tymi samymi bohaterami, którzy dojrzewali i rozwijali się razem z nami. Od pierwszego do ostatniego sezonu minęło aż osiem lat! Przez ten czas dużo się wydarzyło w naszym życiu. (…) Nawiązałam na tym planie wiele przyjaźni. (…) Utrzymujemy ze sobą kontakt do dziś i jesteśmy ze sobą blisko. Mam nadzieję, że ta bliskość przebijała się też na ekran i widać było, że dobrze się czujemy w swoim towarzystwie. Na planie staraliśmy się tworzyć, ciepłą, rodzinną atmosferę. Wiem, że widzowie to lubili i cenili. Zwłaszcza pod koniec, kiedy wkroczyły media społecznościowe i kontakt z widzami stał się bardziej osobisty, dzięki wiadomościom, które dostawałam, zdałam sobie sprawę, jak bardzo byli mocno związani z tym serialem.

- Zdecydowała się pani na założenie rodziny na początku kariery. Nie obawiała się pani, że to ją wyhamuje?
- Zawsze wiedziałam, że chcę mieć rodzinę i to było dla mnie ważne. Nigdy nie poświęciłabym moich marzeń o rodzinie dla kariery. Ona jest dla mnie zawsze na pierwszym miejscu. (…) Cieszę się, że miałam ten czas dla moich dzieci, byłam z nimi, gdy stawiały pierwsze kroki. To są momenty których nie da się nadrobić, chwile które pozostają w pamięci na zawsze i pozwalają zbudować głębokie więzi. Myślę, że dzięki macierzyństwu bardzo dojrzałam jako człowiek i jako aktorka. Już jako młoda mama przez kilka miesięcy współpracowałam z teatrem improwizowanym Ab Ovo. Gdybym nie miała dzieci, nie miałabym odwagi na ten eksperyment. Dzieci sprawiły, że bardzo wyluzowałam, i nauczyłam się podchodzić do mojego wewnętrznego krytyka z dystansem. Zdobyłam się na odwagę na więcej, uwierzyłam, że potrafię być śmiała i zabawna w swojej pracy. Teatr improwizowany to we mnie wzmocnił. Dziś okrzepłam już jako mama, jestem lepiej zorganizowana, mam ogromne wsparcie w moim Mężu. Chętniej wychodzę do pracy, łatwiej mi się jest na niej skupić i dać z siebie wszystko. Zależy mi bowiem, żeby ten ograniczony czas, który mogę spędzić poza domem, wykorzystać jak najlepiej. Wierzę, że z biegiem lat będę pracowała coraz więcej, a upływ czasu i doświadczenie życiowe będą pracowały na moją korzyść.

- Pani mąż przygotowywał się do roli reżysera, ale ostatecznie wybrał biznes. Nie żałuje pani, że nie nakręcicie razem jakiegoś filmu?
- Paradoksalnie czas kwarantanny sprawił, że zaczęły nam chodzić po głowie różne projekty filmowe – zarówno wspólne jak i osobne. Myślę, że Michał coraz częściej wraca myślami do reżyserii i angażuje się w projekty okołofilmowe. Więc kto wie? Może jeszcze razem coś nakręcimy.

- Pani uroda i pochodzenie mogłyby uczynić z pani jedną z gwiazd polskiego świata celebrytów. Panią jednak jakoś niespecjalnie ciągnie w tę stronę. Dlaczego?
- Miałam okazję zajrzeć do tego świata i, nie ukrywam, był on dla mnie chwilami interesujący i nęcący. Ale postanowiłam pójść inną drogą. Lubię od czasu założyć piękną suknię i pójść na premierę dobrego filmu lub spektaklu, ale nie chcę z „bywania” robić sposobu na życie. Wieczory wolę spędzać rodziną, od blasku fleszy bardziej kręcą mnie deski teatru, wolę śpiewać piosenki niż udzielać wywiadów. Od kiedy trwa kwarantanna, i zostaliśmy pozbawieni tylu „rozpraszaczy”, mam jeden z najbardziej twórczych okresów ostatnich lat. Mam postanowienie, że gdy wrócimy do „normalności”, postaram się utrzymać podobny poziom skupienia i dyscypliny, aby dalej móc podążać ścieżką artystyczną, którą wybrałam.

od 12 lat
Wideo

Bohaterka Senatorium Miłości tańczy 3

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera

Materiał oryginalny: Anna Czartoryska: Bycie księżniczką to przede wszystkim zobowiązanie - Plus Gazeta Krakowska

Komentarze

Komentowanie artykułów jest możliwe wyłącznie dla zalogowanych Użytkowników. Cenimy wolność słowa i nieskrępowane dyskusje, ale serdecznie prosimy o przestrzeganie kultury osobistej, dobrych obyczajów i reguł prawa. Wszelkie wpisy, które nie są zgodne ze standardami, proszę zgłaszać do moderacji. Zaloguj się lub załóż konto

Nie hejtuj, pisz kulturalne i zgodne z prawem komentarze! Jeśli widzisz niestosowny wpis - kliknij „zgłoś nadużycie”.

Podaj powód zgłoszenia

Nikt jeszcze nie skomentował tego artykułu.
Wróć na i.pl Portal i.pl