Andrzej Pilipiuk: Pisanie? Lepiej zostać szewcem

Łukasz Czarnecki
Andrzej Pilipiuk mieszka z żoną Katarzyną, 14-letnią córką i 7-letnim synem, w Krakowie
Andrzej Pilipiuk mieszka z żoną Katarzyną, 14-letnią córką i 7-letnim synem, w Krakowie Krzysztof Kapica
Andrzej Pilipiuk jest jednym z najpopularniejszych współczesnych polskich pisarzy. Spod jego pióra wyszły pełne humoru opowieści o przygodach wiejskiego czarownika- -egzorcysty (a przy okazji alkoholika, bimbrownika i kłusownika) Jakuba Wędrowycza, osadzona w krakowskich realiach tetralogia o nieśmiertelnych uczennicach alchemika Sędziwoja czy liczący siedem tomów powieściowy cykl opowiadający podróżach w czasie zatytułowany „Oko jelenia”. Rozmawiamy z literatem, który sam siebie określa mianem „Wielkiego Grafomana”.

Pańska rodzina wywodzi się z Wojsławic w województwie lubelskim; dzieciństwo i młodość spędził pan w Warszawie, a ostatecznie zamieszkał w Krakowie. Co sprowadziło pana pod Wawel?
Moi przodkowie byli szewcami w Wojsławicach od co najmniej 1768 roku. Z naszego miasteczka młodsi członkowie rodu wyruszali podbijać świat i tam wracali z łupami albo lizać rany. Ja urodziłem się w Warszawie, ale z Krakowa pochodzi moja żona. Proza życia. Byłem młodym człowiekiem na dorobku, w Krakowie mieszkania były wówczas o połowę tańsze niż w stolicy. Wziąłem kredyt… Kupiłem dwa pokoje z kuchnią na obrzeżach miasta… Spłaciłem kredyt, potem wkopałem się w kolejny, przenosząc bliżej centrum.

Z wykształcenia jest pan archeologiem, z zamiłowania historykiem. Jak czuje się pan w mieście, gdzie co drugi kamień jest świadkiem historii?
Kraków nadal ma swoją specyficzną atmosferę. Z roku na rok jest tego coraz mniej - ale jest. Zachowało się tu wiele typowej tkanki miejskiej - kamienice ze sklepikami i warsztatami na parterach. W Warszawie to zanika. Modne knajpy wyparły rzemiosło, deweloperzy niszczą miasto - centrum naszej stolicy jest nie do odróżnienia od centrum Berlina. Warszawa umiera - Kraków jeszcze się trzyma - choć wiele decyzji władz jest co najmniej wątpliwych. Widzę zbytnią uległość wobec kapitału i brak szacunku dla przeszłości. Na Starym Mieście postawiono obrzydliwe nowoczesne plomby. Gdy znika bez śladu stary fort, gdy likwiduje się przypadkowo odkryte średniowieczne cmentarzysko, to winni powinni iść siedzieć - natychmiast i na długie lata. Wszyscy - ci, którzy czynu dokonali, i urzędnicy, którzy nie zareagowali.

Jakie jest pana ulubione miejsce w Krakowie?
Trudno powiedzieć. Fascynuje mnie kamienica przy ul. Smoleńsk - ta, która kiedyś była Domem Egipskim. Zachowało się kilka fotografii - pokazujących jak szalona wyobraźnia właściciela przyoblekła się w ciało. Niestety już w latach dwudziestych skuto elewację, przekształcając budynek w stylu modernizmu. Z pierwotnego wystroju tego curiosum niestety nie zostało prawie nic - dwa mocno ziszczone posągi faraonów, rzeźbione drzwi i płaskorzeźba w sieni. Szkoda.

W Krakowie toczy się akcja cyklu powieściowego Kuzynki. Jestem wielkim fanem tej serii. Nie tylko mnie przypadła ona do gustu, dość rzec, że opowiadanie, w którym po raz pierwszy przedstawił pan czytelnikom panie Kruszewskie, przyniosło panu w 2002 roku Nagrodę im. Janusza A. Zajdla. Skąd wziął się pomysł na te bohaterki? Bo musi pan przyznać, że to dość niezwykłe trio: nieśmiertelna alchemiczka, agentka CBŚ i wampirzyca o wyglądzie nastolatki.
Pisząc cykl o przygodach Pana Samochodzika, jeden z tomów poświęciłem zagadnieniom alchemicznym. By się do pisania odpowiednio przygotować przestudiowałem kilka książek o dziejach alchemii i alchemików. Siłą rzeczy pozostało mi wiele niewykorzystanego materiału. Anegdot, informacji, ciekawostek. Miałem pomysł na opowiadanie, poszedłem za ciosem, powstało kolejne, potem na ich bazie stworzyłem powieść… Czytelnikom się spodobało, machnąłem drugi tom, potem trzeci…

Ostatni, czwarty tom zatytułowany „Zaginiona” ukazał się w roku 2014. Czy poznamy dalsze przygody kuzynek Kruszewskich?
Trudno powiedzieć - chodzi mi po głowie pewien pomysł - ale chyba jest za słaby fabularnie, by rozwinął się w pełnowymiarową powieść. Na razie dogrywam go sobie w głowie. Zobaczymy co z niego wyjdzie.

Krytycy najbardziej cenią sobie pańskie opowiadania „nie jakubowe”, których bohaterem często czyni pan Roberta Storma - historyka, podróżnika i antykwariusza. Jak dotąd ów „Indiana Jones na miarę naszych wątpliwości” najczęściej działał w Warszawie. Nie przypominam sobie jednak, aby kiedykolwiek pojawił się on w Krakowie, a nasze miasto to przecież istna kopalnia historycznych tajemnic.
Opowiadania o Robercie Stormie to pokłosie moich zainteresowań varsavianistycznych - swego czasu pracowałem w stolicy jako dziennikarz specjalizujący się w felietonach o historii miasta. Raczej nie przewiduję wysłania go do Krakowa - to jest postać do bólu „warszawska”. Tu trzeba zupełnie innego podejścia, innych bohaterów.

W pańskich książkach często przewija się wątek antyków i targów staroci. Robert Storm zna chyba wszystkie możliwe miejsca w Warszawie, gdzie można nabyć coś ciekawego. Mieszka pan w Krakowie od szeregu lat, więc zapewne zdążył pan, jako miłośnik historycznych kuriozów, poznać tutejszy rynek antykwaryczny. Co pan o nim sądzi? Na jakie punkty na krakowskiej mapie powinni szczególnie zwracać uwagę naśladowcy Storma?
Chodziłem po krakowskich antykwariatach. Oczywiście pojawia się w nich masa ciekawych rzeczy, obrazów, książek, ale ceny też należą do konkretnych. No i przede wszystkim trzeba by mieć nie tylko miliony na koncie, ale także pałac albo i kilka, żeby pomieścić wszystko co warto kupić. Jeśli miałbym doradzić - filatelistyka przestała być modna, wielu zbieraczy wyprzedaje naprawdę ciekawe walory. Rodziny sprzedają kolekcje po zmarłych dziadkach i pradziadkach. To dobry moment by za psie pieniądze zebrać fantastyczną kolekcję o dużej wartości historycznej.

W każdą niedzielę pod Halą Targową odbywa się wielki targ staroci. Czy zdarza się panu tam wpaść?
Bywam czasem. To raczej targ starzyzny i replik, a nie poważnych staroci czy antyków - ale w zwałach rozmaitego śmiecia to i owo można wypatrzeć. Przeważnie niestety rzeczy wartościowe lub ciekawe z historycznego punktu widzenia sprzedawane są tam za paskarskie ceny. Zawodowi handlarze znają wartość swojego towaru - trudno liczyć na łut szczęścia.

Zanim zasłynął pan jako autor fantastyki, pisał pan pod pseudonimem kontynuacje losów Pana Samochodzika. Łącznie napisał pan więcej tomów o jego przygodach niż twórca tego bohatera, Zbigniew Nienacki. Co dziś z perspektywy czasu myśli pan o tej części swojej pisarskiej twórczości?
Były to naprawdę fatalne czasy - kończyłem studia, gdy okazało się, że zmieniają się przepisy i nie będę miał prawa pracy w zawodzie. Bezrobocie szalało na poziomie ok. 20 procent. Fucha przy kontynuacji spadła mi jak z nieba. Nie wstydzę się tego, co napisałem, ale też nie chwalę się tym szczególnie. Z czegoś trzeba było żyć, a była to bardzo dobra robota. Dużo się przy okazji nauczyłem, nabrałem wprawy w pisaniu. Wolałbym oczywiście pisać swoje oryginalne utwory - problem w tym, że wówczas nikt nie chciał ich wtedy publikować. Pierwszy tom Wędrowycza odrzucały po kolei wszystkie wydawnictwa branżowe. Panował pogląd, że jedynym autorem wartym publikacji jest Andrzej Sapkowski, a pozostałych wydawano z łaski i płacąc śmieszne grosze…

Zdaje się, że pod koniec miał pan chyba dość Tomasza NN. W końcu w „Wampirze z M3” parodiował pan tę postać, przedstawiając kultowego bohatera jako moralnego degenerata i łasego na wdzięki młodych harcerek erotomana. Czy to właściwa interpretacja tego fragmentu przygód polskich wampirów?
To nie do końca tak. Bohater mi się podobał. Nie podobała mi się za to postawa życiowa, etyczna i moralna Zbigniewa Nienackiego. Czytając jego książki w latach 80., niewiele wiedzieliśmy o postaci autora. Utożsamialiśmy go z jego bohaterem. Idealizowaliśmy. Tymczasem Nienacki nie był to dobry człowiek. Zachowało się trochę relacji o tym, jaki był i jak żył. Powiem tyle: od autora książek dla młodzieży mamy prawo wymagać więcej. Te sceny, w których szydzę, to taki kamyczek do ogródka.

Jest pan najpłodniejszym polskim pisarzem współczesnym. Co roku na rynek trafiają co najmniej dwie pańskie książki. W czym tkwi tajemnica pańskiej wyobraźni?
E, nie przesadzajmy z tą płodnością - Remigiuszowi Mrozowi ilością nie podskoczę. Uważam, że każdą wykonywaną pracę należy traktować poważnie. Tak właśnie podchodzę do pisania. Nakłady nie są wysokie, podatek VAT na książki beztrosko wprowadzony przez rząd Tuska zniszczył rynek. Mamy dziś o połowę mniej księgarni niż w 2007 roku. Sprzedaż też jest znacznie niższa. Poprawa, która nastąpiła w ostatnich latach, jest niewielka. By wyżyć z pisania, trzeba pracować bardzo ciężko i bardzo wydajnie. Bardzo niewielu autorów jest w stanie żyć z pisania, traktując to zajęcie jako zawód. Wyobraźnia rzecz jasna jest potrzebna, ale niewiele by dała, gdyby nie była poparta umiejętnościami i harówką… I gdyby brakowało czasu do pracy.

Jak pan uważa, jakie czynniki złożyły się na to, że pańskie książki odniosły sukces?
To prosta literatura dla prostych ludzi. Wolna od eksperymentów, udziwnień i łamańców językowych, które jak nowotwór niszczą współczesną prozę polską. Zazwyczaj piszę tak zwaną fantastykę bliskiego zasięgu. Opowiadam przeważnie historie, które mogłyby zdarzyć się tu i teraz. To przygody sympatycznych ludzi, którzy doznali zderzenia z nieznanym, nienazwanym, którzy zaplątali się w sprawy, które ich przerosły. Czytelnicy przyzwyczajają się do bohaterów. Stworzone postaci wykorzystuję regularnie - Jakub Wędrowycz, Robert Storm, doktor Skórzewski regularnie wracają na kartach nowych opowiadań. Wymyślam im nowe przygody. Stawiam przed nimi nowe zadania. Dorzucam rozmaite ciekawostki i jakoś się to toczy. Zainteresowania mam dość powierzchowne, ale za to szerokie - zawsze znajdzie się coś ciekawego, co można pokazać czytelnikom.

Jest pan znany z bardzo dobrych kontaktów z fanami pańskiej twórczości. Skąd bierze się pańska niezwykła energia, która sprawia, że nie ma chyba konwentu miłośników fantastyki, na którym by pan się nie pojawił?
Staram się jeździć gdzie zaproszą - ale nie wszędzie dam radę dotrzeć.

I ostatnie już pytanie. Jaką radę dałby pan młodemu człowiekowi, który chciałby iść w pańskie ślady i zostać pisarzem?
Taką: olej pisanie, zostań szewcem. Mamy dziś złote lata dla przedstawicieli tego zawodu. Jeśli ktoś umie zrobić buty od podstaw, nie będzie narzekał na brak zleceń. Coraz więcej bogatych Polaków zaczyna doceniać rzemieślniczą jakość. Bractwa rekonstrukcyjne także potrzebują znacznych ilości historycznego obuwia. Jeśli natomiast ktoś się wyspecjalizuje w butach ortopedycznych, to ma zapewnioną robotę do samej emerytury - bo to trzeba robić indywidualnie do stopy. Pisanie dla przyjemności to może być fajne hobby. Pisanie zawodowe to ciężka orka, a szanse na odniesienie sukcesu są bardzo nikłe. Trzeba wtopić ogromny wysiłek. Budowa kariery trwa nie lata, a dekady. Konkurencja jest ostra, a rynek bardzo słaby. Trudno liczyć na poważne nakłady. Nie ma co liczyć na ekranizacje. Milionów się tu nie zarobi. A już na pewno nie szybko.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Materiał oryginalny: Andrzej Pilipiuk: Pisanie? Lepiej zostać szewcem - Plus Gazeta Krakowska

Komentarze

Komentowanie artykułów jest możliwe wyłącznie dla zalogowanych Użytkowników. Cenimy wolność słowa i nieskrępowane dyskusje, ale serdecznie prosimy o przestrzeganie kultury osobistej, dobrych obyczajów i reguł prawa. Wszelkie wpisy, które nie są zgodne ze standardami, proszę zgłaszać do moderacji. Zaloguj się lub załóż konto

Nie hejtuj, pisz kulturalne i zgodne z prawem komentarze! Jeśli widzisz niestosowny wpis - kliknij „zgłoś nadużycie”.

Podaj powód zgłoszenia

Nikt jeszcze nie skomentował tego artykułu.
Wróć na i.pl Portal i.pl