Andrzej Bargiel: Skitouring to fantastyczny sport. Jest powrotem do natury i korzeni narciarstwa [rozmowa]

Dorota Kowalska
Dorota Kowalska
Andrzej Bargiel: Sport stał się dla mnie moją przestrzenią
Andrzej Bargiel: Sport stał się dla mnie moją przestrzenią Red Bull Content Pool/materiały prasowe
Nigdy nie myślałem, że mi się coś od życia należy, wiedziałem, że na wszystko muszę zapracować. Odkrywałem świat i siebie, wyznaczałem sobie coraz poważniejsze cele i spokojnie je realizowałem – mówi Andrzej Bargiel, skialpinista, biegacz górski, himalaista

Skąd w panu taki power?
Wszystko zrodziło się z pasji. A wokół moich sportowych pasji wiele się dzieje, wielu świetnych, ciekawych ludzi, choćby ze świata sztuki, angażuje się w moje projekty. To zresztą bardzo fajne, że można wokół sportu robić ciekawe akcje: można chociażby pomagać ludziom. I to jest coś, co mnie napędza i daje niesamowitą satysfakcję.

Pan podobno od małego nie mógł usiedzieć na miejscu. A może trochę jest tak, że w Łętowni, małej wiosce, w której się pan wychował, młodzi sami się napędzają, bo chcą się stamtąd wyrwać? Zwłaszcza jeśli ktoś nie lubi pracować w polu, a pan nie lubił.
To prawda. Mam dużą rodzinę i każde z nas starało się znaleźć jakąś własną pasję, pójść własną drogą. U nas w pewien sposób styl życia codziennego był trochę narzucony: było gospodarstwo rolne, na którym trzeba było pracować. Nikt nas się nie pytał, czy nam się chce czy nie - każdy z rodzeństwa miał swoje obowiązki i musiał się z nich wywiązywać. To była nasza codzienność. Sport stał się dla mnie moją przestrzenią, moją prywatnością. Mamy duży dom, ale jest nas jednak sporo…

Ma pan dziesięcioro rodzeństwa!
Tak. Więc nie było tak, że każdy z nas miał własny pokój, własną przestrzeń, miejsce, gdzie można się było skupić i pobyć samemu ze sobą.

Prawdziwej pasji potrafi oddać się wszystko. Polscy himalaiści oddali jej także swoje życia. Chociaż, jak mówił Artur Hajzer, "himalaiści po to idą w góry, żeby przeżyć", nie wszystkim się to udaje. Dziś przypominamy 11 wybitnych polskich wspinaczy, którzy nade wszystko kochali w góry i zostali w nich na zawsze. Pamiętacie ich?

Polscy wspinacze, którzy oddali życie górom. Przypominamy wy...

Czyli sport stał się dla pana odskocznią, swego rodzaju ucieczką?
To był czas tylko i wyłącznie mój, tylko i wyłącznie moja przestrzeń. Sport dawał mi bardzo dużo radości - miałem spokój i to było naprawdę fajne.

Rodzice nie byli zachwyceni pana bieganiem po górach.
Rodzice nie rozumieli, że można uprawiać sport i z tego żyć. Nie rozumieli, że ich syn, czyli ja, biegam po górach, wspinam się i te aktywności staną się niejako moim zawodem. To było dla nich niewyobrażalne. Myślę, że w jakimś stopniu cały czas takie jest. Tata zawsze mi powtarzał, żebym się wziął do pracy, a nie biegał po górach, bo on to bardzo ogólnie nazywa, mówi właśnie, że „biegam po górach”.

Czyta o pana w gazetach, ogląda w telewizji, to chyba jednak zmienił trochę zdanie?
Pewnie podejście rodziców do tego, co robię trochę się zmieniło, ale moja historia cały czas nie do końca jest dla nich zrozumiała. Ale to też jest fajne, bo przyjeżdżam do domu i zawsze tam odpoczywam, nie rozmawiamy o tym, co robię, nie opowiadam im o swoich obowiązkach. Rozmawiamy o zupełnie innych sprawach, to chyba dobrze, zwłaszcza w kontekście współczesnych czasów, bo dzisiaj rodzice są tak zaangażowani w życie swoich dzieci, że sami próbują je napędzać. Pchają te dzieciaki w jakimś konkretnym kierunku.

A pan się sam pchał do przodu!
Trochę tak. Dzisiaj jestem niezależny w tym, co robię, nie mam też jakichś oczekiwań z drugiej strony, ze strony rodziców i myślę, że to zdrowe.

Pierwsze, osławione narty kupione od sąsiada za scyzoryk i paletki do tenisa stołowego - chyba ten scyzoryk więcej pana kosztował, niż paletki, co?
(śmiech) Tak. Mieszkaliśmy na wsi: spędzaliśmy czas na podwórku, pracowaliśmy i bawiliśmy się - to była nasza codzienność. Wszystko było bardzo naturalne: wystarczył najprostszy sprzęt, żeby uprawiać sport, nie było „parcia”, żeby ten sprzęt było nowy, modny, czy nawet właściwie dobrany. Najważniejsze było, żeby móc się ruszać. Kiedy patrzę na tamten okres z perspektywy czasu, niesamowite jest, że to nie było w gruncie rzeczy aż tak dawno temu, a dzisiaj te historie brzmią, jakby wydarzyły się w zamierzchłej przeszłości. Żyliśmy bardzo skromnie, rodziców nie było stać na to, żeby wspierać zainteresowania, które w sobie odkryliśmy.

Ale pewnie wspieraliście się nawzajem jako rodzeństwo?
Tak. Każdy walczył sam o siebie, ale zawsze mógł liczyć na zrozumienie i wsparcie rodzeństwa. Rodzice byli skupieni na tym, żebyśmy mieli z czego żyć, żeby zaspokoić nam bieżące potrzeby. Było inaczej niż w dzisiejszych czasach, chociaż podejrzewam, że ciągle ludzie w różnych miejscach Polski żyją tak, jak my kiedyś. Z drugiej strony ta sytuacja ukształtowała mnie, jako człowieka, nauczyła konsekwencji w tym, co robię. Bardzo pomogła w dorosłym życiu.

Dzieciństwo pana nauczyło, że trzeba walczyć o swoje?
To prawda. Świat jest tak skonstruowany, że nikt za nas biegał nie będzie. Jeśli nie wiemy, czego chcemy, ciężko robić w życiu coś wyjątkowego. Trzeba mieć cel, uwierzyć w siebie i do tego celu dążyć - bez tego nic by mi się nie udało.

Pan powtarza w wywiadach, że jest leniem, w co absolutnie nie wierzę. To czysta kokieteria!
Z tym lenistwem, to żadna kokieteria! Taki mam charakter. To pewnie wiąże się z dzieciństwem, bo, jak już mówiłem, zawsze miałem narzucone prace, które musiałem wykonać i zawsze gdzieś od tego uciekałem. Potem, kiedy stałem się niezależny finansowo, kiedy pod koniec liceum wyprowadziłem się z domu, mogłem żyć po swojemu i robić, co chcę. Oczywiście wiązało się to z nowymi wyzwaniami, bo musiałem się utrzymywać, organizować sobie finanse na uprawianie sportu, na swoje pasje, ale dużo lepiej się z tym czułem. Nie miałem już czasu na lenistwo, zwłaszcza, że kolejne wyzwania były coraz trudniejsze. Doszedłem do tego momentu, że tęsknię za lenistwem, czasem, kiedy mógłbym nic nie robić. Tymczasem obowiązków przybywa. Zdarzają się oczywiście chwile słabości, przesilenie, ale myślę, że lepiej, kiedy dzieje się za dużo, niż za mało.

Pan uprawiał różne aktywności, wybrał jednak narty, góry, skialpinizm. Czemu właściwie?
Kiedyś moja siostra odpowiedziała na to pytanie w ciekawy sposób, stwierdziła, że zimą w gospodarstwie było najmniej pracy, w związku z czym miałem czas na narty. Faktycznie mogło tak być, bo na wsi zimą czasu na realizowanie swoich pomysłów, uprawianie jakichś aktywności jest więcej.

Chyba ważna jest też w tym wszystkim miłość do gór, prawda?
Fakt, że wychowywałam się w górach miał na pewno znacznie. Była we mnie chęć eksploracji, poznawania, nawet na poziomie malutkiej Łętowni - mogłem docierać w nowe miejsca, szybko się przemieszczać. To mnie fascynowało, bo nagle robiłem 50 kilometrów w kilka godzin. Cały czas szukałem też dla siebie nowych wyzwań w tym, co robię. Myślę, że ważne też było obcowanie z przyrodą - to wszystko było takie intensywne: zapachy, wiatr, przyroda. Nie było turystów, osób, które by mi kibicowały, trzymały za mnie kciuki. Byli ludzie w dolinach, którzy zakładali, że jestem trochę zbzikowany, żeby nie powiedzieć - nienormalny, bo biegam po górach, także w nocy i nic z tego nie mam. Przebiegałem zawsze gdzieś koło sklepów, domów - widziałem, jak ludzie na mnie patrzą.

Polscy himalaiści stanowią czołówkę na świecie.

Od Kurtyki do Czerwińskiej. Oto najwybitniejsi polscy himalaiści

Śmiali się z pana? Dziwak jakiś, bez powodu biega po górach!
W pewnym sensie tak. Nikt w tym nie widział żadnego sensu. Na polskich wsiach nie ma tradycji sportowej. Jest piłka nożna, to chyba jedna aktywność, którą zajmuje się tam młodzież. Wtedy, ludziom na wsi brakowało też wiary w to, że można coś w tej dziedzinie osiągnąć. Wszyscy zakładali, że jest jakaś rzeczywistość, którą trzeba przyjąć i zaakceptować. Przynajmniej wtedy tak było.

Jako młody człowiek zaczął pan osiągać sukcesy i bardzo szybko się pan zorientował, że bez pieniędzy niewiele pan zdziała, że sam talent nie wystarcza. Zabolało?
O tak, bardzo szybko się zorientowałem, że tak właśnie jest. Już jako dzieciak, zrozumiałem, że jeśli mam jakiś pomysł, muszę go przemyśleć i od razu przejść do fazy organizacji finansów, by móc go zrealizować. Taka sytuacja zmuszała do kreatywności. Pracowałem u ludzi, rąbałem drzewo sąsiadom, miałem 13 lat, to było niesamowite, kiedy chodziłem z kolegami kosić trawę, bo to też była jakaś opcja zarabiania pieniędzy.

To nie było frustrujące?
Wtedy nie. Nigdy nie myślałem, że mi się coś od życia należy, wiedziałem, że na wszystko muszę zapracować. Odkrywałem świat i siebie, wyznaczałem sobie coraz poważniejsze cele i spokojnie je realizowałem. Nie byłem sfrustrowany, prostu przyjąłem, że tak wygląda życie i tyle.

Myślę sobie, że było kilka kluczowych momentów w pana życiu i jednym z takich pierwszych był bieg na Elbrus, najwyższą górę Kaukazu. Pana czas - 3 godziny i 23 minuty, zaskoczył wszystkich. Denisa Urubko, wcześniejszego rekordzistę tych zawodów, komisję sędziowską, bo nikogo na szczycie nie spodziewała się tak szybko i nie rozstawiła jeszcze bramek do pomiaru czasu, wreszcie Witalija Szkela, zdobywcę drugiego miejsca, który był wolniejszy o prawie godzinę. Elbrus, to był dla pana ważny moment w życiu?
Z punktu widzenia sportowego nie bardzo. Może ludzie zwrócili na ten bieg uwagę, bo Elbrus, to wysoka gór, a potrafiłem wbiec na nią szybciej niż inni zawodnicy.

Został pan zauważony!
Być może, ale bieg na Elbrus nie wpłynął pozytywnie na moją karierę sportową. To był czas, kiedy do Polski przyszedł kryzys finansowy. Stratowałem wtedy w zawodach w skialpinizmie, bo to był mój konik, to było dla mnie najważniejsze - to w tej dyscyplinie chciałem się rozwijać, w nim chciałem być najlepszy. Udało mi się w końcu osiągnąć poziom międzynarodowy, co wiązało się z bardzo dużym zaangażowaniem i bardzo ciężką pracą. Niestety w kluczowym momencie, skialpinizm nie został przyjęty do grona dyscyplin olimpijskich, co wpłynęło negatywnie na moją karierę. Góry wysokie pojawiły się trochę przez przypadek. Mówiłem sobie wtedy, że jak przestanę startować w zawodach, to wtedy się nimi zajmę. Przecież wystartowałem w biegu na Elbrus w ramach przygotowań do sezonu zimowego. Na Kaukaz pojechaliśmy pociągiem. I tam, rzeczywiście, okazało się, że mogę się szybko przemieszczać na dużych wysokościach. Odkryłem to właśnie w tamtym momencie - to był bodziec do tego, aby znaleźć się w wyższych górach. Na te zawody namawiał mnie Artur Hajzer, który, niestety, już nie żyje, ale to była osoba, która ciągnęła mnie w góry wysokie. Tyle tylko, że wtedy chciałem się zajmować zawodowo skialpinizmem , o to walczyłem, ale brakowało pieniędzy, aby finansować ten sport na najwyższym poziomie, trudno go było łączyć z pracą. Musiałem bardzo dużo trenować, musiałem też pracować, aby móc wyjeżdżać na zawody, przygotowywać się, jeździć na obozy. Miałem wrażenie, że łączenie tego ze sobą przestaje być zdrowe. Dlatego zakończyłem zawodniczą karierę sportową. Potem nieśmiało odnalazłem się w wysokich górach.

Miał pan już wcześniej propozycje wyjścia w wysokie góry?
Tak, na Makalu, piąty co do wysokości szczyt świata, na Broad Peak, na inne szczyty. Nie chciałem się w to angażować, jakoś tego nie czułem.

Ale w końcu pan poszedł z wyprawami na Lhotse, na Manaslu.
Tak, poszedłem na te wyprawy, żeby sprawdzić, czy można tam jeździć na nartach (śmiech). Artur się zawsze złościł, mówił, że wszystko byłoby super, gdybym tylko nie nosił tych nart ze sobą.

Pan się rozczarował himalaizmem, prawda? Denerwowało pana żółwie tempo wypraw, traktowanie Szerpów, tony sprzętu, wreszcie to, że trzeba się liczyć ze zdaniem szefa wyprawy.
Dla mnie te wyprawy były zbyt monotonne. Na co dzień dużo się ruszam i nagle tak, jakby się czas zatrzymał. Trzeba zakładać obozy, trzeba odpoczywać, maszerować, aklimatyzować się, a mój organizm się tak dobrze spisywał, że nie musiałem tego robić. Więc trudno mi było przyjąć takie postępowanie, jako normę. Pamiętam, że podczas pierwszej wyprawy na Manaslu codziennie jeździłem na nartach.

Krótko mówiąc, himalaizm pana nudził.
W takiej formie - tak. Byłem wtedy w dobrej kondycji, mogłem się szybciej poruszać, mogłem sobie pozwolić na więcej. Czułem, że te wyprawy to nie dla mnie. Szukałem wyzwań, chciałem góry zdobywać inaczej. To był bodziec, żeby walczyć o niezależność podczas wyjazdów w najwyższe góry. Po tych dwóch wyprawach nie czułem też, żeby były dla mnie czymś fantastycznym, żebym się chciał zająć wspinaniem na sto procent, bo nie robiłem tego po swojemu i takie zdobywanie gór nie dawało mi satysfakcji.

Jest pan indywidualistą po prostu!
Jestem, owszem, ale potrafię też działać w zespole. Wszystko zależy od celu. Projekty, które realizuję często wiążą się z tym, że wiele osób musi mi pomagać, razem pracujemy na to, żeby projekt się udał.

Uświadomił pan sobie dość szybko, że potrzebuje sponsorów, ekipy, odpowiedniej oprawy.
Czasami pewne rzeczy z zewnątrz wyglądają fantastycznie, ale kiedy spojrzy się od środka - już nie jest tak kolorowo.

Ale dzisiaj potrafi się pan sprzedać w mediach, ze swoich pasji robi sportowe wydarzenia, czasami nawet show!
Na różnych etapach życia poznawałem różnych ludzi, którzy bardzo mi pomogli, wiele nauczyli. Takim przełomowym momentem z punktu widzenia organizacji wypraw był, już teraz przyjaciel -Khai Tan. Khai jest człowiekiem, który wywodzi się z biznesu, ale był związany ze sportem, jest świetnym narciarzem. I to Khai nauczył mnie budowania struktury wokół tego, co robię. Kluczem do sukcesu jest to, aby potrafić zrobić z tego, co robimy wydarzenie. Potrafić generować kontent, umieć komunikować o co nam chodzi.

Dlatego na wyprawy zabiera pan profesjonalnego fotografa, profesjonalnego filmowca i świetnie pan funkcjonuje w sieci?
To nie przychodzi mi naturalnie, nie jestem człowiekiem, który jest zaangażowany w to, co dzieje się w sieci. Musiałem znaleźć ludzi, którzy potrafią pokazać to, co robię. Wiem, że obecność w Internecie jest dzisiaj bardzo ważna, ale ja na wyprawach nie mam nawet dostępu do maila. Na wyprawach wypoczywam, to sobie właśnie bardzo cenię, że udało mi się zachować w górach pewną niezależność i spokój. Mamy takie czasy, że Internet, komórki, zabijają to, co najważniejsze - idee wypraw, to, po co się na nie wyjeżdża.

Takim momentem przełomowym, jeśli chodzi o pana karierę, a przede wszystkim rozpoznawalność był zjazd z Broad Peak, a przede wszystkim K2, prawda?
Na pewno te dwa projekty były dość wyjątkowe. Ludzie zobaczyli, że można robić coś innego, że dzięki konsekwencji można zrealizować nawet najtrudniejszy cel. To były ciekawe projekty, bo nawet w fazie planowania, ogłoszenia tych wypraw, nikt nie wierzył, że może nam się udać. Także dlatego ludzie się tym zainteresowali - wiele osób nie rozumiało, co robimy i nagle zobaczyło, że może nam się powieść. Bo gdzie z K2 zjeżdżać na nartach! Pierwszą wyprawę na K2 (2017 rok - przyp. red.) przerwałem, bo ryzyko było zbyt duże - zorganizowanie kolejnej wyprawy (2018 rok - przyp. red.) na ten szczyt było nie lada wyzwaniem. Mnóstwo serca włożyłem w to, żeby tak wyprawa się wydarzyła.

CZYTAJ WIĘCEJ | Andrzej Bargiel jako pierwszy człowiek na świecie zjechał na nartach ze szczytu K2. "Cieszę się, że nie muszę tu wracać"

Z zaatakowania Mont Everestu pan zrezygnował, były złe warunki. To pana kolejny cel?
Decyzję o przerwaniu wyprawy Everest Ski Challenge (2019 od red) podjąłem ze względów bezpieczeństwa swojego i towarzyszącej mi ekipy (w trakcie wyprawy Andrzejowi towarzyszyło 7 osób - przyp. red.). Złe warunki z którymi się tam zmagaliśmy są skutkiem zmian klimatycznych. W trakcie swoich wypraw w Himalaje mam okazje naocznie obserwować zmiany zachodzące pod wpływem ocieplenia klimatu w tym regionie, gdzie na przestrzeni ostatnich lat doszło nie tylko do znacznej degradacji Icefalla, ale także znacznego zachwiania pogody, co w konsekwencji może spowodować nie tylko brak możliwości realizacji takich projektów, ale przede wszystkim wpływa destrukcyjnie na cały skomplikowany ekosystem tego regionu, m.in. zmniejszenie populacji dzikich zwierząt (w tym śnieżnej pantery). Teraz jestem w fazie przygotowań, organizacji, muszę pewne rzeczy poukładać. Chciałbym jesienią wyjechać w wysokie góry, ale jeszcze za wcześnie, aby pewne rzeczy ogłaszać. Trzeba wybrać odpowiedni cel, możliwy do realizacji.

Co w najbliższych miesiącach?
Mamy zimę…

No nie wiem, to za oknem raczej nie wygląda na zimę!
To prawda, negatywnych skutków ocieplenia klimatu doświadczamy także tutaj, ale jestem szczęściarzem - mieszkam w górach, w Tatrach, gdzie zimą cały czas leży śnieg i jest go nawet całkiem sporo. Korzystam z tego, trenuję w Tatrach, wyjeżdżam też w Alpy. 14 marca mamy też imprezę Red Bull Szybka Tura, której jestem pomysłodawcą. To wydarzenie jest pretekstem do spotkania się społeczności, która bardzo szybko rośnie wokół skialpinizmu i skitouringu.

Wyjaśnijmy ideę: uczestnicy wyruszają z Kuźnic i muszą jak najszybciej dotrzeć na szczyt Kasprowego Wierchu, a potem zjechać na Kalatówki. 30 minut po starcie na trasę wyruszy pan i będzie próbował dogonić uczestników.
Dokładnie tak.

I co, dogoni pan kogoś?
(śmiech) Może mi się uda, ale nie to jest najważniejsze. Najważniejsze, że coraz więcej ludzi, przede wszystkim turystycznie, uprawia tę aktywność, ale ta inicjatywa to coś więcej. Łączy wymiary sportowy z edukacyjnym, bo chcę tłumaczyć, jak ważne są aspekty dbania o przyrodę i przestrzegania zasad bezpiecznego poruszania się w górach. To ważne sprawy, które dotyczą nas wszystkich.

Skąd takie zainteresowanie skialpinizmem i skitouringem, jak pan myśli?
Myślę, że to fantastyczny sport. To taki powrót do przeszłości, bo początkiem narciarstwa były skiptury. Mieszkańcy Skandynawii po to, aby móc się przemieszczać zimą w głębokim śniegu używali nart. To jest pierwotne narciarstwo, a wszystkie inne formy: biegi narciarskie, skoki, narciarstwo alpejskie - rozwinęło się na jego bazie. Więc, jak mówiłem, myślę, że to taki powrót do korzeni i natury. Taka aktywność umożliwia nam eksplorowanie, nie jesteśmy uzależnieni od infrastruktury narciarskiej, której w Polsce jest za mało. Do skialpinizmu i skitouringu potrzebujemy śniegu i przyjaznego otoczenia, trochę przyrody. W skipturach możemy się przemieszczać nawet po łagodnych zboczach, więc one dają większe możliwości. Tymczasem skialpinizm i skitouring są fajne na różnych poziomach, bo możemy zejść całą rodziną ze schroniska do jakiejś doliny, możemy też robić trudne, niemal wyczynowe rzeczy. To nie jest tak, że trzeba mieć jakąś stalową wydolność, żeby spróbować tych aktywności. Poza tym takie imprezy są przyczynkiem do edukowania, przekazywania wiedzy związanej z bezpieczeństwem i ekologią, budowania odpowiedzialności za środowisko, w którym się poruszamy. Chodzi o to, aby zbyt gwałtownie nie ingerować w naturę, bo miejsc do uprawiania tego typu aktywności mamy bardzo mało.

Nie ma pan czasami dość? Nie myśli pan sobie: „K2 zdobyte, Broad Peak zaliczony, to może sobie usiądę i odpocznę?”
Nie mam na co dzień potrzeby robienia czegoś szybciej, lepiej. W treningach takie wyzwania oczywiście są, bo jeśli coś robimy, staramy się to robić najlepiej jak potrafimy. Ale to też nie jest tak, że mam jakiś challenge i podporządkowuję mu całe swoje życie. Najważniejszym motorem tego, co robię jest pasja, fakt, że spędzam czas w górach - to daje mi największą radość. To jest dla mnie niesłychanie ważne, aby mieć przestrzeń do realizacji pasji.

Sportowy24.pl w Małopolsce

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Powrót reprezentacji z Walii. Okęcie i kibice

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na i.pl Portal i.pl