Albin Siwak: To ja puściłem szczura o stanie wojennym

Redakcja
Albin Siwak, z zawodu murarz, członek KC, dbał o to, aby ludzie tłumnie uczestniczyli w świętach państwowych. Na pochodzie pierwszomajowym w 1984 r. w Warszawie w otoczeniu najważniejszych partyjnych dygnitarzy (stoi drugi od lewej)
Albin Siwak, z zawodu murarz, członek KC, dbał o to, aby ludzie tłumnie uczestniczyli w świętach państwowych. Na pochodzie pierwszomajowym w 1984 r. w Warszawie w otoczeniu najważniejszych partyjnych dygnitarzy (stoi drugi od lewej) archiwum
Był znienawidzonym aparatczykiem. Dziś o świętach państwowych i religijnych w PRL, o tym, czy Gomułka spał z kozami, czym były średnia kotletowa i długi ołówek - opowiada Albin Siwak, były członek KC PZPR, w rozmowie z Anitą Czupryn

W 1945 r. miał Pan 12 lat i mieszkał w warmińskiej wsi Lutry. Jak Pan pamięta pierwsze obchody Święta Odrodzenia Polski 22 lipca?
Kiedy ustanowiono to święto, byłem synem wójta. 12-latka to święto nie interesowało. W tamtym czasie bardziej interesowały mnie rower, jezioro i łódka niż święto. Zapamiętałem tylko to, że ojciec robił spotkania z sołtysami. Był urzędnikiem, którego zadaniem było propagowanie. Ojciec do 1948 r., do czasu połączenia PPS z PPR, był członkiem PPS. Jego poglądy różniły się od poglądów członków PPR, czego dowodem było to, że kiedy zjednoczono obie partie, to on z niej wystąpił. Ale w 1945 r. zobowiązany był jako wójt zebrać sołtysów, powiedzieć im o tym, jak powinny we wsi przebiegać obchody, co ludność powinna wiedzieć. Były pogadanki. Przyjeżdżał prelegent z powiatu, robił spotkanie z sołtysami, mówił, w jakim celu Polska Ludowa to święto ustanawia, że będzie to święto nowej Polski, więc żeby wywieszać flagi i świętować.

Wywieszali?
Urzędy i sołtysi obowiązkowo, potem było różnie. Na tym terenie obchody nie przebiegały tak, jakby sobie tego władze życzyły. Ludność była tam taka, jak to ktoś napisał: "jeden Rus, drugi Prus, a trzeciego diabeł do kupy zniósł". Mieszkali tam powodzianie z centralnej Polski, Ukraińcy, wysiedlani z akcji "Wisła", Polacy, którzy pojechali do Francji za chlebem i zachęceni wracali, miejscowi Warmiacy. Byli nieufni. Wolna Europa głosiła, że ta nowa Polska to dopiero będzie, ale najpierw będzie wojna. Efektem tych audycji było utrzymywanie poglądu, że Polacy wkroczyli nie na swoje ziemie, niesłusznie je zabrali i być może im się te ziemie z powrotem odbierze. Polacy, którzy się tu osiedlali, nie chcieli więc chować tu swoich zmarłych członków rodzin. Ładowali trumnę na wóz, przykrywali słomą albo sianem i czasem dwa tygodnie jechali do Polski centralnej, aby tam pochować ich na cmentarzu.

Co Pan czuje dziś, myśląc o 22 lipca?
Dziś to można sobie tylko sentymentalnie wrócić do tego, co było. Porozmawiać w starszym gronie, z kolegami, bo było i dobrze, i źle. Pani pewnie powie, że ja muszę mówić, że było dobrze. Ale w moich książkach wcale nie pisałem i nie piszę, że ta Polska Ludowa była cudowna. Miała jednak szereg rzeczy, których nie zrobiła żadna z formacji politycznych po 1989 r. Polska Ludowa powyciągała ludzi, którzy ani czytać, ani pisać nie umieli. W 1950 r. przyjechałem do Warszawy i przyszedłem do MDM do pracy jako 17-letni chłopak, musiałem w kadrach wypełnić formularz, napisać podanie, życiorys. W pokoju była duża grupa chłopaków ze wsi, a ja wśród nich jedynym, który umiał czytać i pisać. Prosili mnie: "Napisz i mi". Mało tego. Mówili: "To ty do łopaty się garniesz? Powinieneś być urzędnikiem".

Ale Pan nie chciał.
Miałem rodzinne tradycje. Dziadek był budowlańcem jeszcze za czasów rozbiorów Polski. Ojciec przed wojną był majstrem budowlanym. Do dziś stoją budynki w Wołominie, Zielonce, Kobyłce, które wyszły spod rąk ojca.

Jak to się stało, że znaleźliście się w Lutrach?
Tuż po zakończeniu wojny, kiedy Polska brała w posiadanie te ziemie, trzeba było obsadzić je urzędnikami. Tam urzędników nie było, więc organizacje partyjne delegowały swoich członków partii. Ojciec był członkiem PPS, poprosili go na rozmowę i powiedzieli: "Pan pojedzie i obejmie funkcję wójta w Lutrach". Mama z siostrą została w Rembertowie. Uległa propagandzie Wolnej Europy, która głosiła, że tylko patrzeć, a będzie nowa wojna i będziemy stamtąd uciekać. Ojciec pojechał, a ja związany z nim uczuciowo pojechałem również. Ojciec w Lutrach miał kilkuhektarowe gospodarstwo. Na siłę chciał zrobić ze mnie rolnika. Przed wojną, mimo że był dobrym rzemieślnikiem, nie zawsze miał robotę i rodzina głodowała. Mówił: "Jak masz krowę, świnię, owce, konia, to głód nic ci nie zrobi".
Nie dał się Pan zrobić rolnikiem.
Ojciec mnie na siłę wsadził na tę gospodarkę w Lutrach. Miał tam nawet pasiekę, trzymał 50 uli. No i ja tam przez kilka lat gospodarzyłem, dochowałem się kilku koni, kilku krów. Ale cały czas moim marzeniem było wrócić do Warszawy. Chłopcy w moim wieku, a miałem wtedy 14-15 lat, naklejali sobie na ścianach rozbierane dziewczynki. A ja z gazet wycinałem zdjęcia nowych osiedli. Mówili: "Ty masz fioła, ty nienormalny jesteś, z ciebie będzie chyba jakiś pedał, bo ciebie nie interesują dziewczyny, tylko bloki". Byłem zakochany w przedwojennej Warszawie. Ojciec mi ją pokazywał, mówił: "Patrz, ten kompleks przy ul. Oczki to ja budowałem, to moja robota. Ja już nie będę żył, a to po mnie zostanie". Moim marzeniem było, żeby być takim jak ojciec i coś po sobie zostawić.

Dlatego sprzeciwił się Pan decyzji ojca?
Miałem do niego ogromny szacunek. Mogłem wsiąść w pociąg, przyjechać do Warszawy, gdzie została matka, iść do pracy. Ale nie chciałem ojca zostawić i uciec. W 1944 r., kiedy nad Wisłą przechodził front, miałem potworny wypadek z granatem. Urwało mi palce, straciłem jedno oko, a w drugim utkwił odłamek. Akurat tego samego dnia ojciec miał wypadek na budowie i złamał obie nogi. Lekarze powiedzieli mu, że w Mińsku Mazowieckim w szpitalu dostanie lekarstwo, które może uratować moje oko. On o kulach, na kolanach czołgał się do tego Mińska. Leżałem w rosyjskim szpitalu polowym w Olszynce. Na podłodze, na słomie, bo nie było miejsca, zabandażowany, zęby wybite, w ustach rurka do pojenia. Ojciec dzień w dzień przychodził i troszczył się o mnie. Cokolwiek miał, czy obrączkę, czy łańcuszek, sprzedawał, lekarzom rosyjskim dawał na wódkę, byleby mnie uratowali. I kiedy po wielu miesiącach mogłem już chodzić, ale jeszcze nie widziałem, to przewieziono mnie do Mińska, aby wyjąć odłamek z oka. A on dzień i noc przy mnie siedział. Więc ja nie potrafiłem, nie miałem siły, aby go w tych Lutrach rzucić. Prosiłem: "Tato, ja nie będę gospodarzem. Chcę wrócić do Warszawy. Mnie się śni budowanie! Ja się boję, że beze mnie Warszawę odbudują!". A on z kolei nie chciał zostać sam wśród obcych ludzi.

Jak to się skończyło?
Doszło do tego, że powiedziałem stanowczo: "Tato, ja w końcu któregoś dnia się zdecyduję, spakuję i pojadę. Wolę, abyś mnie puścił po dobrej woli". Wyznaczyliśmy więc termin, ale wie pani, człowiek sobie wyznacza terminy, a życie idzie swoją drogą. Na tych terenach działy się straszne rzeczy: gwałty, bandy mordowały ludność, ginęli moi przyjaciele, uczestniczyłem w pogrzebach. A to jeszcze dzień, jeszcze tydzień, jeszcze dwa. Wreszcie ojciec powiedział: "Dobrze. Ciężko mi i przykro, ale jedź już do tej Warszawy". Odpowiedziałem: "Tato, jak tylko będę miał kawałek dachu nad głową, to cię zabiorę. Nie odjeżdżam od ciebie, nie zostawiam cię". I tak było. Po pierwszym roku pracy na MDM, mając 18 lat, kupiłem za parę groszy ten plac od rolnika, tu w Rembertowie. Po ośmiu latach, kiedy ojciec skończył pracę, zabrałem go do siebie.

Jaką Warszawę Pan zobaczył w 1950 r., kiedy przyjechał tu jako 17-latek?
Znałem Warszawę przedwojenną. Ojciec często brał mnie na spacer i pokazywał: "To mój znajomy architekt narysował, a ja to zbudowałem". Zburzoną Warszawę widziałem przed odjazdem na Warmię. Kiedy przyjechałem w 1950 r., z dworca Śródmieście wychodziło się drewnianą pochylnią na ul. Marszałkowską. Jak okiem sięgnąć wszędzie były ruiny. Zostały hotel Polonia, parę budynków, ale dalej wszędzie szkielety, szkielety, rumowiska.

Które ze świąt były dla Pana ważniejsze: 22 lipca czy Boże Narodzenie?
Ze świąt religijnych zawsze ważniejsze było Boże Narodzenie: Wigilia, opłatek, rodzina, kuzyni przyjeżdżali. Te momenty zapisały mi się najmocniej. Przez całe swoje życie - i nie mówię tego po to, że chcę się przedstawiać jako człowiek religijny - byłem wierzący. Tu na ścianie wisi drzeworyt z wyrzeźbionym Panem Jezusem na Górze Oliwnej. Dziadek żony był zesłańcem z Sybiru, przywiózł ten drzeworyt do Polski, pod pachą, jako jedyny majątek. Podobnie jak krzyż w korytarzu, tak ten Pan Jezus wisiał tu przez te wszystkie lata. Również wtedy, kiedy byłem członkiem Biura Politycznego. Przyjeżdżali członkowie Biura, wchodzili do domu i wołali: "Jak ty możesz to trzymać!". Mówiłem, że urodziłem się w wierzącej rodzinie. Ojciec głęboko wierzył w przeznaczenie, w los, w opatrzność i tak mnie wychował. Byłbym fałszywy, gdybym mówił, że nie wierzę. Widząc, że to boli moich kolegów, mówiłem: "Jeżeli ja nie pasuję do Biura czy KC, bo Pan Jezus i krzyż jest przeszkodą, to postawcie sprawę jasno i za to mnie usuńcie". Nie zrobili tego.
Późno wstąpił Pan do partii.
Miałem 37 lat. Zaraz zresztą wyrzucili mnie z tej partii z hukiem. Po roku przyjęli z powrotem. Ale od 17. roku życia przeszedłem całą drogę związkową. W Polsce nie znajdzie Pani człowieka, który przeszedł wszystkie te funkcje, od męża zaufania poprzez radę zakładową, radę dzielnicy, warszawski okręg aż do narodowego zjazdu. Do partii wstąpiłem świadomie. Byłem zawsze rozgadanym człowiekiem, lubiłem też posłuchać, co inni mają do powiedzenia. Z profesorami, u których jako robotnik budowałem w Konstancinie i wielu innych podwarszawskich miejscowościach domy, dyskutowaliśmy. Mówili: "Niedobrze, że ty ze swoją wiedzą, charyzmą, stoisz gdzieś na krawężniku, kiedy jezdnią idzie nurt życia. Powinieneś w to wejść". Odpowiadałem, że po co będę wchodził, jak tam Żyd na Żydzie. Odpowiadali, że właśnie dlatego Polacy powinni również tam być. Pod wpływem tych rozmów wstąpiłem do PZPR.

Nie skończyło się to dla Pana dobrze. Naraził się Pan Władysławowi Gomułce.
Skończyło się trochę tragicznie. Znano mnie we wszystkich zakładach. Gomułka należał do organizacji partyjnej w FSO. Raz, dwa razy do roku brał udział w zebraniach. Były to czasy, o których mówiło się, że czy się robi, czy się leży, dwa tysiące się należy. W użyciu był tak zwany długi ołówek. Czyli pisało się te roboty, których się nie wykonywało. Na przykład, jeżeli jako brygadzista postawiłem dwóch cieśli, żeby zrobili parkan, to jak dużo dwóch ludzi zrobi? 50 metrów? Musiałem pisać, że zrobili co najmniej 300, bo by im dniówka nie wyszła. Albo po wybudowaniu budynku, na papierze było więcej gruzu, niż liczyła kubatura budynku. Jedni oszukiwali, drudzy przymykali oko, bo ludzie odmówiliby roboty. W tamtych czasach strajkowanie nie mieściło się w kanonach ustroju, unikano niezadowolenia. Jeszcze jak mi daleko było do partyjności, byłem zaproszony na posiedzenie Biura, jako znany budowlaniec, żeby powiedzieć o bólach, które nie pozwalają wydajnie pracować. Co z tego, że mówiłem otwartym tekstem, że nam, budowlanym, coś przeszkadza? Posłuchali, pokiwali głowami, że trzeba naprawić, ale nikt się tego nie podjął.

Czym zdenerwował Pan Gomułkę?
Sekretarz kombinatu i jego naczelny dyrektor oświadczyli: "Ty się przygotuj do wystąpienia, aby w imieniu naszych zakładów powiedzieć, że nie jest tak różowo, jak Gomułce w KC przedstawiają". Wtedy, kiedy wchodził ktoś na mównicę, nikt nie bił braw, dopiero potem, w zależności od tego, co powiedział. Chyba że był to członek Biura czy sekretarz, wtedy oklaskiwali go przed. A tu raptem spiker wywołuje moje nazwisko, a sala bije gromkie brawa. Dodawali mi otuchy. Gomułka zdejmuje okulary, przeciera, nie rozumie, co się dzieje. Idzie robotnik i brawo mu biją. Zabrałem głos, mówię: "Towarzyszu Wiesławie, mam świeżo w pamięci, jak starościna ze starostą wręczali wam na Stadionie Dziesięciolecia bochen chleba, mówiąc, żebyś gospodarzył uczciwie, żeby każda Polka i każdy Polak miał tę kromkę. Ale nie dzielicie go uczciwie. Jeden ma pajdę z masłem, a drugi kromkę z wodą. Poza tym ludzi irytują wasze wystąpienia". Uniósł się: "Jakie?!". On miał wtedy paskudnego konika, przez rok czy półtora gadał, ile to tona lokomotywy staniała. Mówię więc: "Towarzyszu Wiesławie, toną lokomotywy matka nie posmaruje chleba dzieciom. Dlaczego opowiadacie o średniej kotletowej?". Nasi uczeni wykombinowali wtedy, że w Polsce Ludowej nie jest źle, bo licząc statystycznie, w tygodniu na głowę wypadają trzy kotlety. "W rzeczywistości jeden je sześć kotletów, a inny wcale. Wam to pasuje, a ludziom to nie pasuje". Walnął pięścią w stół: "To demagogia!". Od razu mnie z tej mównicy ściągnęli, legitymację zabrali, mój dyrektor, który był posłem, a sekretarz członkiem KC, mówią: "No, to nas załatwiłeś. Teraz nas wywalą". Wróciłem na budowę. Dobrze mi było bez partii. Ale okazało się, że Gomułka wcale nie kazał mnie wyrzucić. Owszem, zirytował się, ale nie powiedział, że należy mnie usunąć. Świętszy od papieża był sekretarz

dzielnicowy, on mi kazał legitymację zabrać.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Materiał oryginalny: Albin Siwak: To ja puściłem szczura o stanie wojennym - Portal i.pl

Wróć na i.pl Portal i.pl