Agaton Koziński: W erze globalizacji ciągle najważniejsze są problemy lokalne

Agaton Koziński
Na stykach cywilizacji dochodzi do starć odmiennych wizji - pisze Agaton Koziński.

1 Londyn, Wielka Brytania

Słabość relatywna - tak Robin Niblett określił obecną sytuację USA. Szef brytyjskiego think-tanku Chatam House przekonuje, że obecne kłopoty Stanów Zjednoczonych są wywołane błędami prezydenta George'a Busha, a nie świadczą o głębokim kryzysie. "Należy odróżnić problemy obecnej chwili od problemów strukturalnych. Kombinacja takich czynników jak porażka w Iraku, kłopoty w Afganistanie, gierki Rosji w Gruzji i kryzys ekonomiczny doprowadziły do poczucia, że pewna epoka dobiegła końca" - argumentuje Niblett. "Ale przecież Ameryka jest ciągle atrakcyjnym krajem dla wyedukowanych migrantów, którzy szukają pracy w Microsofcie, czy Google. Dla nich to ciągle potężne państwo. Najlepszy dowód, że słabość USA jest relatywna" - dodaje. Kolejnym argumentem potwierdzającym siłę USA jest brak konkurencji. "Chiny desperacko gonią za wzrostem gospodarczym i unikają kontrowersyjnych działań.

Rosja przeceniła swe siły, budując swą pozycję na słabym fundamencie. Indie są pełne wewnętrznych sprzeczności. Z kolei Europa jak zwykle nie umie wyrwać się z marazmu" - tłumaczy politolog. Jego słowa wywołały efekt podobny do włożenia kija w szprychy. Najostrzej zareagował prof. John N. Gray, słynny brytyjski filozof i politolog. Z prostej przyczyny - dla niego obecne problemy USA to historyczna zmiana geopolityczna, która nieodwracalnie zmienia układ sił na świecie. "Trwająca od końca II wojny światowej era amerykańskiej dominacji właśnie się zakończyła. Rozmiar tego wydarzenia można porównać tylko z upadkiem ZSRR" - napisał w artykule dla "The Observer". Który z nich ma rację? Jo Hyo-je, profesor nauk społecznych Uniwersytetu SungKongHoe w Seulu, ich spór komentuje z dalekowschodnim stoicyzmem. "Ciągle możliwy jest każdy scenariusz rozwoju sytuacji. Ale być może właśnie jesteśmy świadkami historycznej chwili, gdy na oczach tego samego pokolenia upadł ZSRR i zaczęło się walić amerykańskie imperium" - zaznacza.

2 Teheran, Iran

"Substancja i natura wszystkich religii są takie same" - oznajmił Mohammad Chatami, były prezydent Iranu, na konferencji naukowej w Teheranie. Mimo że w czasie jej trwania unikano tematów politycznych, komentatorzy nie mają złudzeń - według nich Chatami właśnie rozpoczął kampanię przed przyszłorocznymi wyborami prezydenckimi. Konferencję "Religia we współczesnym świecie" zachodnia prasa zgodnie okrzyknęła jako najważniejsze wydarzenie w Iranie od czasów rewolucji islamskiej w 1979 r. Głównie z powodu gości, którzy się na niej pojawili. Zaproszenia Chatamiego przyjęli m.in. Romano Prodi, eksprzewodniczący Komisji Europejskiej, Kofi Annan, były sekretarz generalny ONZ, Mary Robinson, była prezydent Irlandii, czy Jorge Sampaio, eksprezydent Portugalii. Nie zdarzyło się jeszcze, by do Iranu przyjechało tylu znamienitych gości na zaproszenie organizacji pozarządowej.

Głównym tematem dyskusji były kwestie wiary. "We współczesnym świecie człowiek koncentruje się na swej autonomii intelektualnej, wychodząc z założenia, że rozum to jedyne źródło poznania i mądrości. Nie dopuszcza do siebie metafizycznych wątpliwości" - podkreślał Chatami, obecnie dyrektor Fundacji dla Dialogu między Cywilizacjami. Nikt nie powiedział tego wprost, ale nie było wątpliwości, że przyjazd tylu ważnych osobistości to deklaracja ich poparcia dla Chatamiego, który jest bardzo ceniony za granicą - w przeciwieństwie do ajatollaha Chameneiego i obecnego prezydenta Mahmuda Ahmadinedżada. Mary Robinson zdobyła się na otwartą krytykę jego polityki. "Świat źle odbiera Iran z powodu komentarzy Ahmadinedżada dotyczących Izraela. To smutne, gdy religijny ekstremizm staje się bronią masowego rażenia" - stwierdziła była prezydent Irlandii.

3 Paryż, Francja

Świat muzułmański nienawidzi Osamy bin Ladena w takim samym stopniu jak George'a W. Busha. Dlatego islam i Zachód muszą szukać nowych sposobów komunikacji. Inaczej nie uda im się nigdy znaleźć porozumienia - apeluje Gilles Kepel, znany francuski orientalista. Kepel już w swoich wcześniejszych pracach o Oriencie nie bał się stawiać mocnych, wyrazistych tez. W "Dżihadzie" komentował zamachy z 11 września, twierdząc, że są one przejawem nie siły, lecz słabości Lewantu. W "Fitnie" argumentował, że serce islamu bije nie na Bliskim Wschodzie, lecz w Europie - według niego tylko na naszym kontynencie mogą się wykluć pomysły na reformę półksiężyca. Teraz Kepel opublikował kolejną książkę "Terror i męczeństwo" ("Terreur et Martyre"), która stanowi zwieńczenie jego trylogii o współczesnym islamie. Pokazuje w niej, w jaki sposób osadzony w Koranie mit śmierci męczeńskiej ewoluował w kierunku samobójczych zamachów terrorystycznych. I odważnie wybiega w przyszłość, szukając rozwiązań napięcia między islamem a Zachodem. Przede wszystkim odrzuca "wojnę z terrorem".

Ale nie dlatego, że skończyła się ona fiaskiem w Iraku. Tak naprawdę wojna na islamie nie robi większego znaczenia - przecież Bliski Wschód to jeden z najbardziej zapalnych regionów świata. Tylko że jego mieszkańcy są bardzo zmęczeni życiem w ciągłym zagrożeniu. Dlatego najlepszym rozwiązaniem byłoby wyciszenie walk. To doprowadziłoby do marginalizacji radykalnych zwolenników dżihadu pokroju bin Ladena czy Hezbollahu. Dopiero wtedy będzie można szukać pokojowego dialogu. Jak zastąpić radykałów? Kepel receptę znajduje na własnym podwórku. Zastosowana we Francji zasada "integracji republikańskiej" sprawdziła się najlepiej ze wszystkich rozwiązań na całym świecie. Łatwo to udowodnić - nad Sekwaną nie było zamachów typu atak 11 września, wybuch bomb w londyńskim metrze czy morderstwo holenderskiego reżysera Theo van Gogha. Francuskich muzułmanów udało się przekonać do zastąpienia retoryki religijnej terminologią zrozumiałą dla każdego, czyli opartą na tradycji republikańskiej. To się sprawdziło. Kepel proponuje rozszerzenie tych działań na cały basen śródziemnomorski - znalezienie wspólnego języka między Europejczykami a muzułmanami stałoby się początkiem końca dżihadu.

4 Michigan, USA

Rasa przestała w USA wyznaczać pozycję społeczną. Obecnie Afroamerykanie bez problemów mogą mieszać się z białymi, przynajmniej w obrębie górnej warstwy klasy średniej - wynika z badań Karyn Lacy, socjolog z Uniwersytetu Michigan. Niezwykła popularność, jaką w ostatnich miesiącach zdobył za oceanem Barack Obama, ożywiła tam dyskusję o problemach rasowych. Coraz częściej słychać opinie, że rozpoczyna się na świecie nowa, "postrasowa" era, w której grupy przestają się identyfikować na podstawie koloru skóry. Badania Karyn Lacy, ogłoszone w książce "Blue-Chip Black: Race, Class, and Status in the New Black Middle Class", empirycznie potwierdzają tę teorię. Czarnoskóra Lacy przeprowadziła socjologiczne badania wśród Afroamerykanów zamieszkujących przedmieścia Waszyngtonu. Wykazały one, że podziały rasowe zanikły - przynajmniej na poziomie elity, czyli ludzi zarabiających ponad 100 tys. dolarów rocznie.

Wśród nich osoby o czarnej i białej skórze mieszają się bez przeszkód: mieszkają w tych samych dzielnicach, posyłają dzieci do tych samych szkół, spotykają na tych samych przyjęciach. Część dobrze sytuowanych Afroamerykanów ciągle świadomie wybiera scenariusz życia "wśród swoich", czyli decyduje się na życie w tradycyjnie kolorowych dzielnicach. Ale - jak podkreśla Lacy - to nie kwestia konieczności, tylko ich wyboru. W ten postrasowy błogostan łyżkę dziegciu włożył znany kanadyjski filozof Charles Taylor. Przypomina, że przez lata sztandarowym przykładem państwa postrasowego, w którym różne grupy etnicznie żyły obok siebie, była Jugosławia pod rządami Josipa Broza-Tito. Jednak gdy go zabrakło, natychmiast zaczęła się tam lać krew. Prof. John Iceland, socjolog z Uniwersytetu Maryland, uważa, że powtórka tego scenariusza jest niemożliwa. "Afroamerykanie stali się częścią amerykańskiego mainstreamu" - twierdzi w recenzji książki Lacy.

5. Kair, Egipt

Naseryzm powraca. Ideologia łącząca nacjonalizm z socjalizmem znajduje coraz więcej zwolenników na całym świecie - przekonuje Mahmud Murad w kairskim tygodniku "Al-Ahram". Według niego idee Gamala Abdela Nasera, byłego prezydenta Egiptu, nigdy nie miały się lepiej. Inspirują miliony od Kuby po Argentynę na zachodzie i po Sri Lankę i Indonezję na wschodzie" - pisze Murad. Jednym z największych zwolenników naseryzmu stał się ostatnio Muammar Kaddafi, przywódca Libii, który - powołując się na słowa Nasera - nawołuje do panarabskiej i panafrykańskiej jedności. Ale naseryzm to nie tylko Kaddafi. Coraz częściej arabscy i afrykańscy publicyści dostrzegają elementy tej ideologii w działaniach Hugona Cháveza w Wenezueli czy Evo Moralesa w Boliwii.

Przede wszystkim dlatego, że ci przywódcy proponują budowę socjalistycznego państwa opartego na wspólnocie narodowej i odrzucającego zagraniczne oraz religijne wpływy. "Gdyby Naser dziś żył, wprowadziłby kilka nowych zasad, ale nie zmieniałby zasadniczych koncepcji" - tłumaczy Murad. Amerykański publicysta Claude Salhani dostrzega jeszcze jedną dziedzinę, w której idee Nasera są ciągle żywe. "Iran, Syria, Egipt podkreślają, że chciałyby posiąść technologię nuklearną. Naser marzył o tym w latach 60." - pisze Salhani. Teraz tylko czekać, aż chęć posiadania bomby atomowej zgłosi Kaddafi.

6 Erfurt, Niemcy

Powszechnie przyjęło się sądzić, że jedną z najbardziej zglobalizowanych instytucji na świecie są media. Nic bardziej mylnego - zauważa prof. Kai Hafez, medioznawca z Uniwersytetu Erfurckiego. Hafez globalizację mediów nazywa mitem, który wyrósł z błędnej obserwacji rzeczywistości. Telewizja, radio, prasa to główne nośniki kultury globalnej. Jednak fakt, że na całym świecie ogląda się takie same seriale i czyta o tych samych zjawiskach społecznych, nie oznacza jeszcze, że media także stały się częścią globalnej kultury. Wręcz przeciwnie, one ciągle są pod bardzo silnym wpływem starych mechanizmów, które kształtowały medialny rynek przez dziesiątki lat. Prasa, radio i telewizja przede wszystkim informują o sprawach lokalnych. Większość miejsca i czasu poświęcając wydarzeniom związanym z życiem danego kraju czy danej narodowości - pod tym względem nic się nie zmieniło, mimo że coraz więcej mediów za właścicieli ma ponadnarodowe korporacje w rodzaju koncernu Roberta Murdocha.

Nie znaczy to, oczywiście, że wszystko jest tak samo. Media bardzo chętnie korzystają ze zdobyczy technicznych, błyskawicznie adaptując do swych potrzeb satelity, internet, możliwości, jakie przynosi cyfryzacja. Jednak te nowe narzędzia - jak wykazały badania Hafeza - w dużo mniejszym stopniu zmieniły media, niż się powszechnie sądzi. Mimo częstych zarzutów o "amerykanizację" są one w bardzo dużym stopniu lokalnym, narodowym kontentem. Co więcej, wykorzystują globalne techniki komunikacyjne, jak łącza satelitarne czy internet, do rozpowszechniania swego lokalnego przekazu na cały świat. Można wręcz mówić o prowincjonalizmie współczesnych mediów. Nie ma wprawdzie w tym nic nowego, gdyż ta prowincjonalność obowiązuje właściwie od zawsze. Ale piewcy globalnej wioski żyjącej w tym samym rytmie będą musieli jeszcze długo czekać, aż spełnią się ich wizje. A być może nigdy nie doczekają się ich realizacji.

7 Monachium, Niemcy

Dziś nie można już mówić o podziałach klasowych, a tym bardziej o klasach wykluczonych. Ale coraz większym problemem współczesnego świata stają się jednostki wyrzucone na margines społeczności. Taki los może spotkać właściwie każdego z nas - przestrzega prof. Ulrich Beck, światowej sławy socjolog z Ludwig-Maximilians-Universität w Monachium. Rosnąca liczba pojedynczych osób, które znalazły się na marginesie, to konsekwencja globalizacji. Gospodarka działająca wszędzie według tych samych, liberalnych schematów rozbiła tradycyjne struktury klasowe, dając każdemu szansę na życiowy sukces. Ale - jak twierdzi Beck - ten sukces jest bezpośrednio powiązany z umiejętnością podejmowania ryzyka. Wygrywają ci, którzy nie boją się trudnych decyzji. Ale tym trudniej je podejmować, gdyż w dzisiejszych czasach właściwie nie można mówić o sprawdzonych scenariuszach - każdy musi szukać własnej ścieżki do sukcesu. To zjawisko Beck nazywa indywidualizacją (individualization).

Ta indywidualizacja przynosi coraz więcej ofiar. Przede wszystkim z powodu ryzyka, jakiego ona wymaga. Podejmując trudne, niesprawdzone wcześniej decyzje, trzeba liczyć się z możliwością porażki. Często ponoszą ją osoby, których o to nikt nie podejrzewał - łatwo sobie wyobrazić pracownika średniego szczebla międzynarodowego koncernu, który zainwestował duże pieniądze na giełdzie tuż przed załamaniem się indeksów. Dawniej takie osoby nie musiały podejmować podobnego ryzyka, gdyż przynależność klasowa dawała im poczucie stabilizacji i bezpieczeństwa. Dziś ono znikło, stąd coraz częściej ryzykowne operacje, podejmowane przez osoby do tego nieprzygotowane. I w sytuacji, gdy im się nie powiedzie, tracą. W ten sposób liczba tych, których indywidualizacja wyrzuciła poza nawias, ciągle rośnie. Nawet trudno oszacować, ilu ich jest, gdyż tacy ludzie są bardzo rozproszeni - podkreśla Beck. Jego koncepcja okazała się włożeniem kija w socjologiczne mrowisko. Najgłośniej nie zgadzał się z nią Will Atkinson z Bristol University, któremu nie podobają się stwierdzenia mówiące o końcu klas, a także o zniknięciu nierówności społecznych. "Być może pojawiają się ludzie, którzy prowadzą postklasowe, kosmopolityczne życie.

Ale klasy generalnie dość dobrze radzą sobie z eliminowaniem osób niedostosowanych" - zauważa Atkinson. Beck odpiera jego argumenty. "Pojedyncze osoby coraz częściej muszą przejmować zadania, które dawniej znajdowały się w gestii państwa, rodziny, związku zawodowego czy choćby klasy. Ten swoisty outsourcing obowiązków zmusza każdego do brania na siebie coraz większej odpowiedzialności" - tłumaczy niemiecki socjolog. Świetnym przykładem jest chociażby sposób, w jaki zakłada się rodziny. Jeszcze 30 lat temu możliwy był właściwie tylko jeden schemat. Dziś akceptowanych jest kilka, włącznie ze związkami homoseksualnymi czy życiem w pojedynkę. Właśnie tego typu zmiany rozbiły tradycyjne podziały - ale jednocześnie wystawiły na ryzyko przegranej osoby, które kiedyś były przed tym zabezpieczone.

8 Sydney, Australia

Można raz na zawsze rozwiązać problem zbrodni masowych. Wystarczy, że świat zacznie konsekwentnie korzystać z prawa do interwencji w sytuacji, gdy jakieś państwo nie powstrzymuje ich samodzielnie - twierdzi Gareth Evans, były szef dyplomacji Australii, prezes Międzynarodowej Grupy Kryzysowej. Evans właśnie opublikował książkę "Obowiązek zapewnienia ochrony" ("The Responsibility to Protect"), w której wyłożył podstawy tej idei. "Z zasady suwerenne państwo ma obowiązek bronić swych obywateli przed zbrodnią ludobójstwa. Ale jeśli ewidentnie nie jest ono w stanie sprostać temu zadaniu lub w manifestacyjny sposób nie zamierza się z niego wywiązywać, to na społeczności międzynarodowej spoczywa zbiorowy obowiązek podjęcia właściwego działania" - pisze Evans. Jednocześnie dodaje, że taka interwencja nie musi mieć wcale charakteru militarnego. Dużo ważniejsza w takich sytuacjach jest pomoc. Wojsko to ostateczność - może tylko za zgodą Rady Bezpieczeństwa.

Zasada "Responsibility to Protect" (skrót to R2P) została przyjęta przez ONZ już w 2005 r. Powszechnie (czyli nawet w Chinach) uznano ją za spełniającą zasady uniwersalizmu, a jednocześnie za stosunkowo prostą do wcielenia w życie. Świetnie sprawdziła się ona podczas wybuchu rozruchów etnicznych w Kenii na początku tego roku - dość szybko udało się je powstrzymać i to głównie dzięki zabiegom dyplomatycznym, a nie poprzez użycie wojska. Ale nie zawsze tę zasadę wciela się w życie. Można było ją zastosować podczas tragedii, jaką wywołał w Birmie cyklon w maju tego roku, czy podczas niedawnej wojny w Gruzji - ale Rada Bezpieczeństwa nie zdecydowała się ometkować tych przypadków symbolem R2P. Z kolei w Darfurze, który został objęty tym programem, pomoc międzynarodowa jest bardzo nieefektywna. Krytycy tej zasady szydzą, twierdząc, że R2P to rozwinięcie koncepcji "prawa do interwencji", której kiedyś z dużą łatwością nadużywały światowe mocarstwa. Ale taka interpretacja to nadinterpretacja.

Ta zasada koncentruje się przed wszystkim na ochronie, a nie na użyciu wojska. "W dzisiejszych czasach cynizmu, podwójnych standardów, Realpolitik i brutalnego dbania o narodowy interes łatwo jest wypaczyć sens każdej idei. Ale mimo wszystko są ludzie, którzy starają się wcielać je w życie - bo wierzą, że w ten sposób uda się im uczynić świat odrobinę lepszym. R2P to jedna z takich idei, bo dzięki niej wszelkiego rodzaju stereotypy jak: nigdy więcej wojny, mogą nabrać prawdziwego sensu" - konkluduje Evans.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Komentarze

Komentowanie artykułów jest możliwe wyłącznie dla zalogowanych Użytkowników. Cenimy wolność słowa i nieskrępowane dyskusje, ale serdecznie prosimy o przestrzeganie kultury osobistej, dobrych obyczajów i reguł prawa. Wszelkie wpisy, które nie są zgodne ze standardami, proszę zgłaszać do moderacji. Zaloguj się lub załóż konto

Nie hejtuj, pisz kulturalne i zgodne z prawem komentarze! Jeśli widzisz niestosowny wpis - kliknij „zgłoś nadużycie”.

Podaj powód zgłoszenia

Nikt jeszcze nie skomentował tego artykułu.
Wróć na i.pl Portal i.pl