Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

70. rocznica wybuchu Powstania Warszawskiego. Powstanie oczami świadków [ZDJĘCIA]

Barbara Szczepuła
Bożenka Strzelecka z rodzicami (po prawej) oraz bratem ojca i jego żoną 1944 r.
Bożenka Strzelecka z rodzicami (po prawej) oraz bratem ojca i jego żoną 1944 r. archiwum rodzinne
Powstanie Warszawskie w oczach podchorążego Tadeusza Kellera Teki i sześcioletniej Bożenki Strzeleckiej z ulicy Długiej.

Panu Tadeuszowi Kellerowi nie podoba się pomnik Małego Powstańca, stojący w Warszawie. - Uzbrojony po zęby przedszkolak - krzywi się. - Może sugerować, że powstanie było nieprzemyślanym młodzieńczym zrywem, który zamiast zwycięstwa przyniósł śmierć tysięcy mieszkańców stolicy i zagładę miasta. Takie uproszczone podejście martwi powstańców. I boli. Walczyliśmy, bo chcieliśmy być wolni. I chcieliśmy tę wolność zawdzięczać sobie.

Pan Keller szykuje się do wyjazdu na uroczystości 70-lecia wybuchu powstania. Syn specjalnie przylatuje ze Szwecji, wynajętym autem zawiezie ojca z Sopotu do Warszawy. Pan Tadeusz cieszy się na tę uroczystość. Włoży na głowę beret z orłem, włoży czarną marynarkę z baretkami odznaczeń na piersi, na rękaw wciągnie biało-czerwoną opaskę. Na pierwszego sierpnia pani prezydent Warszawy zaprosiła wszystkich powstańców rozrzuconych po Polsce i świecie. Nie ma ich już wielu. To może ostatnia okrągła rocznica z ich udziałem.

Muzeum powstania owszem, pan Keller zna, bo tam właśnie wręczono mu Krzyż Oficerski Orderu Odrodzenia Polski. Było to w 2010 roku. Pokazuje mi wyjęte z pudełka po czekoladkach odznaczenie.

* * *
O życiu decydowały sekundy, albo zdążyłeś przebiec ulicę, albo snajper cię wypatrzył i trach, już po tobie, Bóg jeden wie, ile razy się udało... Poszczególne sceny przesuwają się przed oczami jak w filmie, czasem się śnią i człowiek budzi się zlany potem. Teka (to pseudonim Tadeusza Kellera, kaprala podchorążego Armii Krajowej ze zgrupowania majora Bartkiewicza) dowodzi patrolami, które przenikają ze Śródmieścia do innych dzielnic walczącej Warszawy. Przekradasz się piwnicami, grzęźniesz w kanałach, pędzisz z meldunkiem schylony za barykadą, przeskakujesz przez zabitych kolegów, widzisz zakrwawione, jasne włosy łączniczki rozrzucone na stercie gruzu, rzucasz granat, strzelasz, dobiegasz bramy, w tym momencie ona rozsypuje się, ale ty jesteś już na podwórku, przełazisz przez płot, padasz, wstajesz... gnasz dalej, Tygrysy i granatniki walą bez przerwy, chowasz się wreszcie za kolejną barykadą... Nadlatują sztukasy. Wybuchy bomb rozrywają powietrze, lawina ognia zmiata domy, ludzie jak żywe pochodnie biegną i strasznie krzyczą...
- Leżę, trzymając prawą rękę na cynglu - wspomina Teka - i widzę, że Niemiec się czołga prosto na mnie, celuję, trafiam w czoło... Zyskujemy pistolet, hełm, mundur i buty...

I już inne obrazy nakładają się na poprzedni: walka w ruinach Towarzystwa Kredytowego Ziemskiego, obrona placówek przy Królewskiej, Kredytowej, Mazowieckiej, w Prudentialu...

Stacjonują w budynku przy Świętokrzyskiej 30. Wpada łącznik z Biuletynem Informacyjnym, Teka zwołuje kolegów do pokoiku na parterze i zaczyna czytać. Stoi przy otworze w murze, w którym kiedyś było okno, obok niego wysoki, chudy Wojtek Ross, i w tym momencie bomba trafia w budynek. Huk, jakby eksplodował granat przystawiony do ucha. Za chwilę - druga bomba! Trzecia! Ściana do której przymocowana była ciężka dębowa płyta wali się na chłopców siedzących na krzesłach, sypie się gruz, no to koniec, myśli Tadeusz, też przysypany i oszołomiony... Nic nie widać w ciemnoburym pyle wypełniającym pomieszczenie, z komina bucha sadza... Ale żyje, odkopuje się, Wojtek też wydostaje się przez otwór okienny na zewnątrz, Tadek zatrzymuje pluton przechodzący ulicą, razem odkopują gruz. - Żyjecie?! Odezwijcie się! - krzyczą. Odpowiada im milczenie, wreszcie znajdują pięciu kolegów. Są nieprzytomni, ale żyją!

A co z pozostałymi? Na piętrze było trzech powstańców i dwie łączniczki... Pochowali ich na skwerku.

* * *
W 1944 roku Bożenka Strzelecka ma sześć lat. Mieszka z rodzicami przy Długiej 8, w oficynie. Co pamięta? Piwnicę pełną ludzi. Strach. Tuli się do mamy, śpią na materacach ułożonych na jakichś deskach i workach, parter kamienicy zamieniono na szpital powstańczy, ranni nie mieszczą się w pokojach, leżą na klatce schodowej, niektórzy jęczą: zabij mnie, Boże, daj, żebym skonał, błagam, nie wytrzymam, ratunku, mamo, gdzie jesteś? Żeby wejść do mieszkania albo wyjść na podwórko, przechodzi się obok rannych mężczyzn i dziewczyn, uważaj - strofuje mama, żebyś nie zrobiła nikomu krzywdy. Tata, kiedyś mechanik na wiślanym statku o wdzięcznej nazwie Halka odgruzowuje zasypanych ludzi, pracuje od rana do wieczora, bo stale coś się wali, bomby lecą, domy i kościoły, rozpadają się jak klocki potrącone zniecierpliwioną ręką dziecka...
W zbombardowanym kościele Najświętszej Marii Panny giną pod gruzami dwie ciocie, żony wujka Kazika i Józka, braci mamy oraz czworo ich dzieci.

Trupy zakopuje się na podwórku w płytkich grobach, zdarza się, że po kolejnym nalocie wyłaniają się spod ziemi ręce, nogi, głowy... Mieszkające w kamienicy dzieci nie boją się umarłych. Są niegroźni. Boją się żywych Niemców, Szwabów, Szkopów... Ojciec przyprowadza rannego kolegę, układa go na materacu Bożenki, więc Bożena śpi z mamą, to jej się nawet podoba, bo czuje się bezpieczniej.

W piwnicy robi się coraz ciaśniej. Przychodzi ciocia Zosia Bogucka z dwunastolatką Krysią. Krysia opiekuje się młodszą kuzynką i innymi dziećmi z kamienicy, gdy ich matki opatrują rannych żołnierzy. Starsza córka cioci, Kazia, zginęła drugiego dnia powstania.
- Boże, jak ciocia Zosia rozpaczała, jak urągała Bogu i ludziom - wzdycha pani Bożena Wajss-Skuza, de domo Strzelecka, z którą rozmawiam w jej mieszkaniu we Wrzeszczu. - Kazia była sanitariuszką, śliczną ciemnowłosą, siedemnastoletnią dziewczyną. Szła z koleżanką do punktu opatrunkowego, kiedy trafiły je odłamki szrapnela...

Ciocia Janka Gawrońska zjawiła się sama, bo jej mąż, dwaj synowie, Jurek i Mietek, oraz Danka, żona Mietka walczyli. Młodzi brali ślub tuż przed wybuchem powstania, Bożenka ubrana w najlepszą sukienkę podawała im wtedy w kościele obrączki.
Ciocia Stefa Staroniowa była wdową, jej dwie córki z dziećmi nie zdążyły przed pierwszym sierpnia wrócić od rodziny ze wsi, natomiast trzecia córka, Jadwiga była sanitariuszką.

- Mama gotuje kaszę, której zapas mieliśmy w piwnicy i rozdziela sprawiedliwie - dodaje pani Bożena, pokazując mi zdjęcia siedzącej między mamą a ciocią małej dziewczynki z dużą kokardą.

* * *
Tadeusz Keller urodził się w Zagłębiu, w 1939 roku był w maturalnej klasie i mieszkał z rodzicami w Poznaniu. Na ostatnie wakacje, gdy wojna wisiała już nad Polską jak nabrzmiała ulewą chmura, wysłano go z całą klasą na obóz wojskowy do Rozewia. Szkolili się pod dowództwem majora Wiśniewskiego: musztra, taktyka, strzelanie... Świeci słońce, woda w Bałtyku ciepła, wojna wydaje się nierealna. Ale zaraz po powrocie mobilizacja, przydział do 57. Pułku Piechoty. Dostają mundury pamiętające pierwszą wojnę i archaiczne karabiny.

Pan Tadeusz opowiada o wylotowej drodze z Poznania w kierunku Warszawy zapchanej furmankami, samochodami, końmi, przerażonymi mężczyznami, kobietami i dziećmi, a także zagubionymi żołnierzami. W tym wszystkim grupa czterdziestu umundurowanych i uzbrojonych chłopców, którą pozostawiła swojemu losowi wycofująca się Armia Poznań. Wyprowadza ją poza miejskie opłotki ojciec Tadeusza, weteran pierwszej wojny.

Nadlatują bombowce - wybuchy, kłęby dymu, krzyk, płacz, paniczna ucieczka. Tadeusz gubi ojca, brata i większość kolegów. Z czterema dociera do Warszawy. Tam spotykają majora Wiśniewskiego, który szkolił ich w Rozewiu. Odnajdują się pozostali koledzy. Tadeusz zostaje komendantem Hufca "Giermkowie Wolności". Podczas oblężenia bronią Woli.
- Po kapitulacji wdepnąłem w stan jeniecki z jedną belką na ramieniu, bo awansowałem na starszego strzelca - uśmiecha się gorzko pan Keller. - Trafiłem do poznańskiej Cytadeli.
- Co z ojcem?
- Rozstrzelany.
- Co ze Zbyszkiem? Nikt nic nie wie.
- Może żyje? - usiłuje się pocieszać mama.

Oboje z mama zostają w grudniu wysiedleni na Podhale. Tadek nie wytrzymuje tam długo, przedostaje się do Warszawy. Mieszka u rodziny bratowej (starszy brat Wacek jest w obozie jenieckim). Chodzi na tajne komplety, w 1942 roku zdaje maturę i zostaje studentem tak zwanych Kursów Technicznych Jagodzińskiego, czyli... Politechniki Warszawskiej. Ze stopniem kaprala kończy też kurs podchorążych.

* * *
- Gdy trzynastego sierpnia stałam z innymi dziećmi w bramie, na ulicy ukazał się wolno sunący czołg - wspomina pani Bożena Wajss-Skuza. - Otaczali go powstańcy, harcerze, cywile, wszyscy śmiali się i wiwatowali, jakbyśmy już wygrali powstanie.
- Zdobyczny niemiecki czołg! - krzyczeli ludzie. Mój trochę starszy kolega, Jurek mieszkający w sąsiednim domu wybiegł z bramy i popędził za czołgiem. Maszyna znikła mi z oczu, a mama zabrała mnie do domu.

"Całkowicie niewyjaśnione pozostają intencje kierowców wozu amunicyjnego, którzy wprowadzili pojazd na Kilińskiego i podjechali do kamienicy pod numerem 1 - po co to zrobili, jaki był ich zamiar... (...)" zastanawia się Jarosław Marek Rymkiewicz w "Kinderszenen". Może kierowca "zamierzał wprowadzić tę wojenną zdobycz do bramy lub na dziedziniec pałacu Raczyńskich, gdzie tego właśnie dnia ulokowała się Komenda Główna AK".

Bór Komorowski obserwował nadjeżdżający pojazd z okien pałacu.
- Głucha detonacja, tak głośna i straszna, jakby wyleciało w powietrze całe miasto, wstrząsnęła światem - kuli się pani Bożena, przypominając sobie tę straszą chwilę.
- Wybuch czołgu-pułapki spowodował śmierć kilkuset osób. Mama, ciotki i sąsiadki szeptem opowiadały sobie makabryczne szczegóły. Chodniki były usiane strzępami ciał i wijącymi się z bólu rannymi. Dziesięcioletni Jurek przeżył, bo nie zdążył dopchać się w pobliże maszyny.

* * *
- Szedłem z meldunkiem, świeciło wrześniowe słonce, dzień był upalny - opowiada podchorąży Keller. - Dotarłem do barykady przy Świętokrzyskiej. Ostrzeliwał ją snajper. Celował w górną krawędź barykady. Kombinowałem więc, że bezpiecznie przebiegnę schylony. Gdy już byłem po drugiej stronie, tuż przy bezpiecznej bramie kamienicy usłyszałem, a właściwie poczułem łomot. Coś rzuciło mnie na chodnik. To był pocisk z granatnika, który rozerwał się nad moją głową.

Stało się coś dziwnego. Jakby moje "ja" oderwało się ode mnie i poszybowało wzwyż, patrzyłem z góry na siebie leżącego z wyciągniętymi rękami i twarzą wciśniętą w ziemię. Po jakimś czasie to drugie "ja" wróciło do mnie, ale dalej nie mogłem się poruszyć.
Zjawili się jacyś chłopcy, znaleźli meldunek, który niosłem, przenieśli mnie do placówki Szarych Szeregów.
- Nie żyje - powiedział ktoś, bo leżałem jak kłoda. Zdjęli ze mnie płaszcz piechoty francuskiej, ten z pierwszej wojny, który dostałem we wrześniu '39 w Poznaniu i mundur po pułkowniku, który ofiarowała mi pewna życzliwa wdowa...

Rozebranego wrzucono do piwnicy przy Chałubińskiego, która pełniła rolę kostnicy. Leżałem na stosie ciał. Na szczęście był to już późny wieczór i nie przywalono mnie innymi nieboszczykami. Rano jacyś ludzie złapali mnie za ręce i za nogi i chcieli wrzucić na wóz, gdy jeden z nich zawołał: - Ten chyba żyje! Słyszałem jego słowa, ale nie mogłem wydobyć głosu, dać żadnego znaku...

Trafiłem do szpitala Dzieciątka Jezus. Gdy udało mi się otworzyć oko, zobaczyłem dziewczynę, która stała przy moim łóżku ze szklanką w ręce. - Zdobyłam dla ciebie trochę przegotowanej wody - powiedziała. Wyglądała jak anioł.

Zrobiła sobie legowisko koło mojego łóżka, opiekowała się mną troskliwie, trzymała za rękę, a mnie zdawało się, że leżę nad przepaścią i jeśli mnie puści, spadnę w otchłań. Nie puściła. Zacząłem wracać do życia.

Nie dowiedziałem się nawet, jak miała na imię, bo przewieziono mnie do Szpitala Wolskiego. Siostra Marta zmieniała mi bandaże, wyciskała ropę, przynosiła jedzenie i picie... Pojawiła się, gdy szpital zaczął się palić. Ubrała mnie, położyła na noszach i ściągnęła na dół,
- Gdybym był poetą, napisałbym odę na cześć sanitariuszek z powstania - mówi pan Keller.
- Pewnie, bo kochałeś się w jednej z nich - wtrąca się pani Janina, żona Tadeusza Kellera. Ale mąż parska: - Nie wypada o tym mówić, a poza tym Myszka nie była sanitariuszką tylko łączniczką…
- Po sześćdziesięciu czterech latach małżeństwa już można - śmieje się pani Janina. - Opowiedz, jak pędziłeś do niej do Zakopanego. Jak na skrzydłach!

Oglądamy zdjęcie ładnej dziewczyny z długimi warkoczami. Siedzi obok młodego Tadeusza gdzieś nad wodą, pewnie nad Wisłą. Właśnie te warkocze tak mu się podobały… A do spotkania w Zakopanem nie doszło. Nigdy się już nie spotkali.

* * *
Gdy Bożenka wychodziła z Warszawy z rodzicami i ciotkami, przy ulicy Długiej stały tylko dwa domy,
- Jak szczury wyłaziliśmy z piwnic. Miasta właściwie już nie było - pani Bożenie szklą się oczy.
- W kościele na Woli, gdzie nas segregowano, mężczyzn Niemcy ustawiali po prawej stronie, kobiety i dzieci oraz rannych - po lewej. Wylądowałyśmy w obozie przejściowym w Pruszkowie. Pewnego dnia zobaczyłyśmy za drutami ojca. Był tam też wujek Stach, mąż cioci Janki i ich synowie, Mietek i Jurek. Wysłano ich do obozu Mauthausen-Gusen. Zaś Danka, żona Mietka trafiła do obozu Ravensbruck. Spotkała tam dwie córki ciotki Stefy - Irenę i Gigę.

Z obozu w Pruszkowie Bożenę z mamą przewieziono do szpitala w Szymanowie. Potem ukryły się gdzieś na wsi, wreszcie dotarły do rodziny do Radomia, gdzie była już ciocia Zocha z Krysią. Pod koniec stycznia razem wróciły do Warszawy. Gruzy już tylko były i klęska - jak napisał Kazimierz Wierzyński. W ruinach domu zostawiły kartki z wiadomościami dla taty i krewnych. Bożenka płakała, bo pod gruzami zostały jej lalki i inne zabawki, a miała ich wiele, bo była długo wyczekiwaną jedynaczką.

Przez zamarzniętą Wisłę przeszły na Pragę. W mieszkaniu ojca chrzestnego Bożenki było tylu ludzi, że dziewczynka spała w wannie.
- Gdy tata wrócił z obozu, ważył dwadzieścia osiem kilogramów. Ale miał szczęście, bo przeżył, wujek Stach Gawroński, mąż cioci Janki został zamordowany - opowiada pani Bożena. - Na uroczystości rocznicowe przyjedzie do Warszawy córka cioci Stefy Staroniowej, Jadwiga Malmos, ta, która była w powstaniu sanitariuszką.

* * *
- Nie pamiętam, czy mówiłem pani, co stało się z moim bratem Zbigniewem? - pyta pan Keller. - Po wojnie dowiedziałem się, że Niemcy rozstrzelali go w Cytadeli w Poznaniu w 1939 roku. Razem z ojcem.

Zgrupowanie Bartkiewicz
dowodzone przez mjr. Włodzimierza Zawadzkiego pseudonim Bartkiewicz liczyło 824 osoby, w tym 692 żołnierzy. Broniło należącej do "twardego frontu" linii ul. Królewskiej. Mimo silnych ataków niemieckich od strony Ogrodu Saskiego została utrzymana do końca powstania. Do końca wytrwali też obrońcy ruin Arbeitsamtu przy ul. Kredytowej.
Powstańcy z Bartkiewicza brali też udział w walkach o PAST-ę przy Zielnej oraz w zdobyciu Komendy Policji i kościoła św. Krzyża przy Krakowskim Przedmieściu.

[email protected]

Treści, za które warto zapłacić!
REPORTAŻE, WYWIADY, CIEKAWOSTKI


Zobacz nasze Magazyny: REJSY, HISTORIA, NA WEEKEND

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikbaltycki.pl Dziennik Bałtycki