70 lat na karku nie jest przeszkodą, żeby odwiedzić Himalaje. "Trzeba mieć marzenia"

Krzysztof Strauchmann
Krzysztof Strauchmann
Archiwum Zdzisława Barana
- Warto mieć marzenia – mówi NTO Zdzisław Baran z Głuchołaz, który właśnie wrócił z wyprawy w Himalaje.

Dał pan radę?
- Dałem. Wszystko trzeba sobie poukładać w głowie. Zaprogramowałem sobie, że muszą dać radę i tak było. Bardzo mocno przeżyłem moment, kiedy stanąłem u stóp Annapurny, dziesiątej najwyższej góry na Ziemi. Łzy popłynęły mi po twarzy. Miałem ją na wyciągnięcie ręki. Sam stałem w Annapurna Base Camp, 4200 metrów nad poziomem morza, a ona była obok, jeszcze 4 kilometry w górę. Pomyślałem, jak niesamowity jest ten świat, jak niewielką kruszynką jest w nim człowiek. Jestem człowiekiem wierzącym, myślałem o Stwórcy. Też o tym, że dał mi siłę, żeby tam samodzielnie dojść i wytaszczyć mój maleńki plecaczek. Moje marzenie o Himalajach zostało spełnione po kilkudziesięciu latach.

Kilkadziesiąt lat temu marzyło się o wyjeździe co Jugosławii czy Związku Radzieckiego. Skąd pomysł wyjazdu w Himalaje, jako turysty, a nie wspinacza?
- Studiowałem geografię na Uniwersytecie Wrocławskim, wtedy imienia Bolesława Bieruta. Moi profesorowie, to była jeszcze stara kadra z Uniwersytetu Jana Kazimierza we Lwowie. Np. doskonały geomorfolog i polarnik prof. Alfred Jahn. Oni jeździli po świecie przed wojną i po wojnie także. Na wykładach pokazywali nam, zahukanym studentom z małych miejscowości, obrazy ze świata. Wulkany, gejzery, odpływy i przypływy morza i wielkie góry. Słuchając ich wykładów, oglądając ich przeźrocza wzbudziła się we mnie chęć poznawania świata. I moje największe marzenie - żeby stanąć przed najwyższymi górami świata. Warto mieć marzenia, trzeba marzyć, ale marzyć realistycznie, pod każdym względem – fizycznym, zdrowotnym i ekonomicznym. I trzeba wychodzić z domu, spotykać się z ludźmi, którzy mają ciekawe zainteresowania.

Nie miał pan obaw, że na emeryturze to może być zbyt dużym wyzwaniem?
- To rzeczywiście był niesamowity wysiłek. Śni mi się do dziś. Skończyłem 70 lat. Im było bliżej daty wyjazdu, tym bardziej się tego obawiałem. Już miałem za sobą przygotowania, kupiłem sprzęt za kilka tysięcy złotych, została mi tylko wpłata pieniędzy dla agencji organizującej trekking. Wtedy pomyślałem sobie: Tyle pieniędzy, a czy ja dam radę? Zapytałem syna, że może lepiej zróbmy to na wiosnę? Igor odpowiedział mi: Tato, jak nie teraz, to kiedy? I miał rację. Polecieliśmy przez Dubaj do Katmandu stolicy Nepalu. Stamtąd lokalnym samolotem do Pokhary, która jest drugim co do wielkości miastem w Nepalu. Po jednym noclegu dżipem dojechaliśmy pod góry, gdzie zaczęliśmy wspinaczkę. 10 dni wędrówki.

Przygotowywał się pan kondycyjnie?
- Chodziłem po naszych górach, byłem w masywie Biokovo w Chorwacji, w górach Sycylii. W sumie przeszedłem w ramach przygotowań z 600 kilometrów po górach. Ale okazało się, że tam się chodzi zupełnie inaczej. To jest nieporównywalne. Tam są ogromne, głębokie doliny, w których płyną rzeki wypływające z lodowców. Już pierwszego dnia przewodnik poprowadził nas górami, a nie doliną. Nachylenie stoku z 50 stopni, bardzo ostro. Po pierwszej godzinie wspinaczki po stopniach miałem tego serdecznie dość. Pierwszej nocy spaliśmy w bazie na wysokości 1800 metrów. Z mapy wynikało, że następna baza jest na 2100. Myśleliśmy, że to tylko 300 metrów w górę. Nic wielkiego, damy radę. Ale żeby tam dojść trzeba było zejść 400 metrów w dół i 700 metrów po kamiennych schodach, a każdy jest innej wysokości. Matko Jedyna. To było wykańczające! Drugi dzień też był trudny, ale potem złapałem rytm, powolutku krok za kroczkiem. Na tych ścieżkach jest wąsko, miejscami nawet nie można z nich zejść. Pocieszające jest to, że wszędzie na zboczach rosną bambusy, nawet na wysokości 3 000 metrów nad poziomem morza. Przez to jest bezpieczniej.

Miał pan objawy choroby wysokościowej?
- Bałem się tego, bo podobno na nią nie ma mocnych. Każdy może zachorować. Wziąłem ze sobą ze 2 kilogramy leków na wszystko, na chorobę wysokościową też, ale nie musiałem z nich korzystać. Miałem jednak pewne dziwne symptomy. Straciłem łaknienie, chęć jedzenia, uczucie głodu. Przewodnik i syn prosili, żebym zjadł choć ulubionego batonika. Nie dałem rady, żułem z poczucia obowiązku, bez żadnej przyjemności. Odczuwałem to przez całe 10 dni trekkingu, dopiero potem łaknienie zaczęło wracać do normalności. Nie mogłem też spać. Kładłem się o 11 w nocy, wstawałem o 5, przed wschodem słońca, ale o dziwo byłem wypoczęty. Jak teraz patrzę na siebie na zdjęciach, widzę, że mam opuchniętą twarz i podkrążone oczy. To także mogły być obawy choroby wysokościowej, ale ostrych dolegliwości nie czułem. Zaprawa się przydała, nie czułem zmęczenia, ale wysoko w górach zacząłem odczuwać braki powietrza. Musiałem stawać co kilkadziesiąt stopni, żeby uregulować oddech. Przeszliśmy w sumie kilkadziesiąt tysięcy stopni, do góry i w dół. Noga do góry, druga dostawiona. Mam w telefonie krokomierz. Pokazał mi 350 tysięcy kroków, ale każdy po 30 – 40 centymetrów.

Najpiękniejszy widok?
- Ogromne szczyty. I wcale nie najwyższa Annapurna. Z daleka widzieliśmy szczyt Machhapuchhare, co po polsku oznacza Rybi Ogon. Przepiękna góra, z każdej strony wglądała inaczej. Z jednej strony miała przypominać rybi ogon. To jest święta góra w Nepalu, ma niespełna 7 kilometrów i jeszcze nie została zdobyta. Czytałem, że pewien Anglik, legalnie albo nielegalnie, bo tam trzeba mieć pozwolenie władz na zdobywanie szczytów, wspiął się na Rybi Ogon. 100 metrów od szczytu cofnął się, bo uszanował ich świętość. Stresującym momentem był dla mnie most wiszący nad głęboką doliną. Nasz przewodnik Bibek zapowiedział, że mamy szczęście, bo niedawno zbudowano nowy most i nie musimy schodzić w dół doliny. Ten most miał prawie 290 metrów długości, wisiał kilkadziesiąt metrów w dół. Chciałem pooglądać rzekę, ale nie dałem rady. Zatykało mnie ze strachu. Tylko łypnąłem, bo musiałbym dalej iść na czworaka.

Jak zorganizowany jest taki wyjazd?
- Z Polski miała nas jechać cała grupa polska, ale w ostatniej chwili się rozleciała. Może z powodu Covida? Zadzwoniła do nas pani z agencji turystycznej we Wrocławiu i pyta, czy pojedziemy tylko we dwóch z synem. Zdecydowaliśmy się i było bardzo fajnie. Dostaliśmy tragarza i przewodnika, szliśmy trasę w czwórkę. Pamiętam pierwsze spotkanie z naszym przewodnikiem o imieniu Bibek i z Szerpą – tragarzem. Wyszedł do nas jakiś młody chłopak i zaczął pakować plecak. Myślałem, że zapakuje i pójdzie po ojca, a on to założył na siebie i ruszył w drogę. Przewodnik początkowo aż za bardzo mnie pilnował. Przez dwa dni chodził za mną krok za krokiem, może się bał, że się wywalę? W końcu poprosiłem go, żeby szedł przede mną. Przez pierwsze dwie noce bardzo bolał mnie kark. Chyba od tego, że byłem bardzo skupiony i całe czas patrzyłem pod nogi, żeby nie skręcić czy złamać nogi. Tam nie ma żartów, ścieżki są wąskie. Na trasie jest zaledwie kilka miejsc, gdzie może wylądować helikopter. Baza noclegowa jest doskonale przygotowana. W wioseczkach są zbudowane parterowe budyneczki po kilkanaście czy nawet kilkadziesiąt dwuosobowych pokoików obok siebie. Z drzwiami otwieranymi na zewnętrz, z małym tarasikiem. Miejscowi nazywają je loggie. Schludne, czyste, można sobie zamówić herbatę czy jedzenie. Zabraliśmy ze sobą w Himalaje mnóstwo sprzętu, w tym puchowe śpiwory do temperatury – 9 stopni Celsjusza i chyba niepotrzebnie. Bardziej przydatny byłby lekki śpiwór w celach higienicznych. Ale doświadczeni wędrowcy mówią, że w górach nagle przychodzi ulewa czy śnieżyca i wszystko okazuje się potrzebne. Tam do wysokości 3 tysięcy nad poziomem morza jest zielono, rosną ogromne fikusy. Wędrowałem w krótkich spodenkach do trekkingu. Pojechaliśmy tam w listopadzie, a w górach w ciągu dnia zawsze było ciepło. Na 4200 metrów w nocy panował mróz – 7 stopni, ale w ciągu dnia trzeba się było smarować kremem przeciwsłonecznym, żeby chronić twarz przed oparzeniami.

W czasie wędrówki pewnie było sporo okazji żeby podpatrzyć codzienne życie miejscowych?
- Radzą sobie. Mają poletka, uprawiają proso, ryż, hodują kury, bawoły, muły do transportu. Żyją wysoko w górach bez dróg dojazdowych, w prymitywnych warunkach. To robi ogromne wrażenie. Tylko do niektórych osad były dolinami pociągnięte linie energetyczne. Muły też chodzą po kamiennych ścieżkach, ale gdzie się da, wydeptują obok swoje przejścia. Chętnie z nich korzystałem, bo wtedy nie trzeba tak wysoko podność nogi w ciężkim bucie, co najbardziej obciąża fizycznie. Życie tych ludzi przypominało mi opowieści mojej babci o tym, jak żyli jej rodzice czy dziadkowie. Proso ścinali sierpami. Zboże młóciły w żarnie woły zaprzęgnięte w czwórkę do kieratu i poganiane. Oni są wspaniale przygotowani do tych warunków, zahartowani przez naturę i bardzo pogodni. Nie nagabują turystów. W wioskach mają swoje kramiki, sprzedają pamiątki, rękodzieło, czapeczki, ale robią to bardzo taktownie, nie nachalnie. Wszyscy mają czarne włosy, piękne białe żeby, o które dbają, czarne oczy i śniadą karnację. A młodzież jest piękna. Nepalczycy bardzo dbają o swoje dzieci, mimo dużej biedy. Największe wrażenie zrobiły na mnie dzieci chodzące do szkoły. Ubrane w szkolne mundurki, nawet w tych najmniejszych osadach. Białe albo niebieskie koszule, krawaty czarne spodnie. Żakiety dla dziewcząt. Większa osada, wystarczy kilkanaście domków, ma u siebie maleńką szkołę dla młodszych. Starsze dzieci zabierają do szkoły w dolinie, do internatu.

Spotykaliście dużo innych turystów?
- Przez pandemię ruch turystyczny w Himalajach prawie zamarł. Wcześniej były prawdziwe pielgrzymki. Spotkaliśmy ludzi z całego świata, ale tłumów nie było. W bazie pod Annapurną nie było wypraw wspinaczkowych, choć akurat w tym czasie trójka Ukraińców wspinała się na szczyt. Wybrali inną drogą. Rozmawiałem na trasie z grupą turystów z Austrii: Jak to jest, że macie u siebie piękne góry i lodowce, a jednak ciągnie was w Himalaje? Odpowiedzieli: No tak, ale to są najwyższe góry świata.

od 7 lat
Wideo

Polskie skarby UNESCO: Odkryj 5 wyjątkowych miejsc

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiał oryginalny: 70 lat na karku nie jest przeszkodą, żeby odwiedzić Himalaje. "Trzeba mieć marzenia" - Plus Nowa Trybuna Opolska

Komentarze

Komentowanie artykułów jest możliwe wyłącznie dla zalogowanych Użytkowników. Cenimy wolność słowa i nieskrępowane dyskusje, ale serdecznie prosimy o przestrzeganie kultury osobistej, dobrych obyczajów i reguł prawa. Wszelkie wpisy, które nie są zgodne ze standardami, proszę zgłaszać do moderacji. Zaloguj się lub załóż konto

Nie hejtuj, pisz kulturalne i zgodne z prawem komentarze! Jeśli widzisz niestosowny wpis - kliknij „zgłoś nadużycie”.

Podaj powód zgłoszenia

Nikt jeszcze nie skomentował tego artykułu.
Wróć na i.pl Portal i.pl