Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

46. Festiwal Polskich Filmów Fabularnych. Reżyser filmu "Hiacynt" Piotr Domalewski: "Polacy nie lubią, kiedy inni Polacy są szczęśliwi"

Ryszarda Wojciechowska
Ryszarda Wojciechowska
Przemysław Świderski
Rozmowa z Piotrem Domalewskim, reżyserem, scenarzystą i aktorem, który na tegorocznym festiwalu filmowym w Gdyni prezentuje swój film „Hiacynt”.

Co film, to nagrody. Panu się to nie nudzi?

To się nigdy nie nudzi (śmiech).

Tym razem też może pan rozpruć worek z nagrodami. Publiczność festiwalowa zachwycona jest filmem „Hiacynt”, podobnie jak dziennikarze.

Z tymi nagrodami to trzymam panią za słowo. Ale filmy się robi, a nagrody czasami się dostaje.

Przy tym filmie wykonał pan kawał dobrej roboty.

Za każdym razem, kiedy pracuję nad filmem, mam poczucie, że zrobiłem wszystko, co mogłem, co się dało. I nie tylko ja, ale artyści, którzy ze mną pracowali. Być może to daje mi jakiś rodzaj nie tyle pewności siebie, co satysfakcji z tego, co zrobiłem. Lubię każdy film, który wyreżyserowałem.

Dlaczego sięgnął pan tym razem po temat z czasów PRL-u?

Ponieważ boli mnie to, że my nie przepracowujemy traum, tylko zamiatamy je pod dywan. To nasza narodowa cecha. I to zamiatanie pod dywan dotyczy wszystkich polskich brudów historycznych. Ale również boli mnie, że to wszystko znowu się naprawdę dzieje. Pomyślałem, że mamy lata dwudzieste XXI wieku, ale jeśli chodzi o poziom dyskursu światopoglądowego, to jesteśmy najbliżej lat dwudziestych, ale XX wieku. To niebezpieczna paralela. I w tym kontekście film wydaje mi się niezwykle aktualny.

To pan znalazł temat czy temat znalazł pana?

Tak naprawdę to szukaliśmy się razem. Ten film szukał mnie, a jak szukałem filmu. Na konferencji prasowej producentka i scenarzysta mówili, że „Hiacynt” czekał na swój czas i na swojego reżysera. A ja myślałem o filmie, do którego nie musiałbym pisać scenariusza. Można więc powiedzieć, że mnie i temu filmowi udało się być w tym samym miejscu i w tym samym czasie.

To historia osnuta na akcji „Hiacynt”, którą milicja prowadziła przeciwko homoseksualistom w PRL, ale to także, a może przede wszystkim, opowieść filmowa o seksualności i trudnych relacjach w rodzinie.

Dla mnie najważniejszy jest bohater i jego wewnętrzny świat. To, jak się mierzy z rzeczywistością, która bardziej stawia przed nim przeszkody, niż wyciąga rękę. Akcja „Hiacynt’ jest tylko tłem rozgrywających się w filmie wydarzeń, taką szerszą metaforą. A ja skupiłem się na człowieku, którym mógłby być każdy. To nie jest jakaś osoba ważna, decyzyjna, która ma kluczowe znaczenie dla swoich czasów. To osoba, która w tych czasach, po prostu, się znajduje. Lubię takich bohaterów, bo mam wrażenie, że jak się robi film o znanym człowieku, to jest to tylko opowieść o tym znanym człowieku. Ale jak się robi film o kimś, kto jest zwyczajny, to on może być o każdym. I każdy może w nim odnaleźć trochę siebie w którejkolwiek z przestrzeni, czy to w przestrzeni opresji rodzinnej, społecznej, czy zawodowej, emocjonalnej i związkowej. Każdy coś tam znajdzie dla siebie, bo każdy się z takimi problemami boryka. W tych podstawowych sprawach jesteśmy do siebie podobni.

Czy Tomasza Ziętka można już uznać za pana aktora? Bo to drugi wspólny film.

Trzeci. Też byłem wcześniej przekonany, że chodzi o dwa. Ale ktoś mi niedawno zwrócił uwagę, że Tomasz zagrał w każdym moim filmie. Sam tego nie pamiętałem, bo Tomek jest aktorem tak zmiennym, z tak szerokim amploi, że nawet ja zapominam, że w filmie to jest on. Nie wiem, czy jest moim aktorem. Może to ja jestem jego reżyserem?

Od początku myślał pan o tym, żeby Roberta zagrał Ziętek?

Tak. Znam tego aktora dobrze, wiem jaki ma potencjał zawodowy, jak pieczołowicie przygotowuje się do roli. Jak się do tych ról zmienia. Bo on zawsze gra zupełnie innego człowieka, co jest, moim zdaniem, takim hollywoodzkim podejściem. Od początku o nim myśleliśmy, tylko musieliśmy się upewnić, czy się wkomponuje w tę naszą obsadę aktorską. Czy w niej zafunkcjonuje. Bo tylko wtedy to działa wiarygodnie. I mam nadzieję, że zafunkcjonował dobrze.

Nie miał żadnych obaw przed przyjęciem tej roli? Bo to, po pierwsze, rola trudna, po drugie żyjemy w kraju, w którym może ona aktora stygmatyzować przez pewien czas.

Tomek nie miał żadnych obaw. Powiem więcej. Wydaje się, że jesteśmy krajem pruderyjnym, konserwatywnym, ale proszę mi wierzyć, że tę rolę chciało zagrać bardzo wielu aktorów. Aktorzy lubią wyzwania. A ta rola z pewnością do takich należy.

Robiąc ten film, miał pan nadzieję, że „Hiacynt” może przekonać tych, którzy są wrogo nastawieni do ludzi o innej orientacji seksualnej?

Przyświecał mi cel, żeby pokazać, że wszyscy jesteśmy ludźmi i wszyscy borykamy się z tymi samymi wyzwaniami. Ale też wiem, że zanim się człowiek do czegoś przekona, to musi zrozumieć. Bo wszelka niechęć i opór wynikają z niezrozumienia i strachu przed czymś co jest inne. I być może to będzie jakaś niewielka cegiełka dla szeroko pojętej tolerancji czy akceptacji. Ale mamy tu jeszcze sporo do przepracowania. Nie uważam jednak, żebym był w stanie naprawić świat. Na pewno nie.

Łatwiej pracuje się nad filmem według własnego scenariusza czy cudzego? Bo pan wypróbował oba warianty.

Są tu zarówno pewne wyzwania jak i okoliczności łagodzące. Kiedy pracuję nad filmem, opartym o własny scenariusz, to tak naprawdę nie muszę go zabierać ze sobą na plan, bo znam dialogi wszystkich postaci na pamięć. Ale z drugiej strony jest też obawa przed pewnego rodzaju improwizacją reżyserską, przed pomysłami, które przychodzą człowiekowi do głowy już na planie. Z kolei przy cudzym scenariuszu mam większą lekkość w tym, żeby coś dodać, zmienić jakąś kwestię, czegoś tam jeszcze poszukać, bo na tym polega moja, reżyserska praca. Ale za to praca przy cudzym scenariuszu wymaga ode mnie większej czujności nad dramaturgią tekstu. Bo to nie jest to, co się we mnie urodziło. To jest dzieło, które przyjąłem i staram się z nim zaprzyjaźnić.

W „Hiacyncie” pojawia się zdanie, które pan dopisał w scenariuszu. Brzmi ono tak: Polacy nie lubią, kiedy inni Polacy są szczęśliwi. Gorzko.

Bo my Polacy tego nie lubimy. Ja, Piotr Domalewski też mam z tym problem. Dlatego mówię „my”. To są sprawy, które czasami warto usłyszeć z ekranu, żeby sobie o nich przypomnieć, a potem je w sobie przepracować.

Który film przez pana wyreżyserowany, jest dla pana najważniejszy? Zawsze ten ostatni?

Każdy następny jest najważniejszy (śmiech). Ale każdy mój film miał dla mnie inne znaczenie emocjonalne i każdy stawiał przede mną inne wyzwania. To trzy różne historie.

Przez pewien czas był pan aktorem w Teatrze „Wybrzeże”. Pamięta pan jeszcze te czasy?

Pamiętam nawet teksty ze sztuk, w których grałem. Mogę je przypomnieć.

Ale teatr jest już daleko od pana?

Miałem nawet kilka propozycji z teatru, ale nie było na nie czasu. Musiałem zrobić trzy filmy i jeden serial w cztery lata. A to jest jednak bardzo pracochłonne.

46. Festiwal Polskich Filmów Fabularnych. Reżyser filmu "Hia...

od 7 lat
Wideo

echodnia Drugi dzień na planie Ojca Mateusza

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Wróć na dziennikbaltycki.pl Dziennik Bałtycki