Żeby było jasne: jestem rowerzystką (obecnie w głównej mierze), pieszą (z przymusu i głównie w ścisłym centrum), kierowcą (ostatnio ze dwa razy w tygodniu). Pasażerką - przeważnie linii nr 57 - bywam zimą i to mi w zupełności wystarcza. Jadąc rowerem bluźnię (przeważnie pod nosem) na kierowców, którzy usiłują wymusić pierwszeństwo i rowerzystów, którzy ważą sobie lekce wszelkie drogowe zasady. Za kierownicą mojego auta mam niewiele ciepłych słów pod adresem rowerzystów (jak wyżej) i pieszych, którzy są jak rowerzyści, tylko bez dwóch kółek. Dostaje się też kierowcom, którzy bywają jak rowerzyści. A jako piesza zaczynam rozumieć policyjny slang i czuje się prawdziwie niechronionym uczestnikiem ruchu.
W swoich opiniach nie jestem odosobniona. Agresja, chamstwo i stosunek do przepisów umiejscowiony w tylnej części ciała sprawiają, że ma się ochotę poprosić kosmitów kolejny raz w kinach atakujących Ziemię - choć głównie USA - o to, by nie zapomnieli o łódzkich drogach (i chodnikach) i je widowiskowo zaorali. Czekam więc na łódzką wersję „Dnia Niepodległości 2”, po której nie będzie niemal niczego i nikogo. A jeśli już ktoś przetrwa, to może zjednoczony z tymi, którzy pozostali, przestanie traktować ich jak największego wroga.
Tym bardziej, że w Łodzi coraz częściej można się poczuć jak choćby w Atenach. Tam mając zielone światło na przejściu dla pieszych lawirowałam między jadącymi po nim samochodami, a karnie stojąc przed przejściem z powodu czerwonego światła wzbudzałam politowanie miejscowych. I zanim przekopiujemy ateńskie drogowe wzorce, to przypomnijmy sobie, dlaczego w ostatnich latach o Grecji i Grekach było tak głośno...
Dołącz do nas na Facebooku!
Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!
Kontakt z redakcją
Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?