MKTG SR - pasek na kartach artykułów

Miłość zaraz po wymiotach

Krzysztof Kucharski
Piotr Żurawski (Ferdynand) i Anna Ludwicka (Luiza)
Piotr Żurawski (Ferdynand) i Anna Ludwicka (Luiza) Bartek Sowa/ Teatr im. Norwida w Jeleniej Górze
Premiera dramatu Friedricha Schillera "Intryga i miłość" w Jeleniej Górze.

Skromny program teatralny, w którym zamieszczono esej Maurice'a Maeterlincka "Życie pszczół" sugerował, że romantyczny dramat "Intryga i miłość" Friedricha Schillera będzie analizą piętrowych powiązań społecznych. Obejrzałem natomiast teatralne nieporozumienie w scenografii przypominającej pasiekę.

Romantyczny dramat Schillera faktycznie koncentrował się wokół konfliktów społecznych. Młodzi: arystokrata Ferdynand i córka kapelmistrza - Luiza są jak Romeo i Julia. Pragną być razem, ale rodzice sprzeciwiają się tej miłości - taki mezalians nie może dojść do skutku.
Niezależnie od treści jeleniogórski spektakl niewiele się różnił od innych "dzieł" proponowanych na tej scenie przez jej szefa artystycznego Wojciecha Klemma.

Nie ma specjalnego znaczenia, kto reżyseruje spektakl, bo wiadomo, że aktorzy będą klepać tekst jak lamowie mantrę. Klemm jest bowiem wielkim zwolennikiem reguł teatru Brechta - według nich aktor nie buduje żadnej psychologii postaci, tylko beznamiętnie komunikuje nam o swoich przeżyciach i zdarzeniach.
W przypadku "Intrygi i miłości" idiotyzm z tego wychodzi totalny, bo recytowanie, a nie granie roli pozbawia tę sztukę wszystkich psychologicznych zawiłości, które Schiller nagromadził pracowicie z myślą o tym, by zainteresować widza.

Zamiast psychologii mamy za to inne, niestety, nieuzasadnione pomysły inscenizacyjne. Na przykład: aktorka grająca Luizę, obiekt tytułowego afektu, Anna Ludwicka, wita nas torsjami.
Jedna z kluczowych postaci, czyli ojciec Luizy, grany przez Piotra Konieczyńskiego, jednego z najlepszych aktorów jeleniogórskiej sceny, z bezwzględną precyzją zrealizował zamysł reżyserki Katarzyny Raduszyńskiej, polegający na pozbawieniu postaci całej psychologii. Ukazał przy okazji cały bezsens tego formalnego zabiegu. Tekst bez żadnej interpretacji wyrzucany z siebie przez aktora w rytmie karabinu maszynowego może widza najwyżej rozbawić. Momentami.

Tylko że to żadne aktorstwo. Dlaczego więc widz ma za to płacić? Niektórzy próbują się z tej konwencji wyłamać i wychodzi jeszcze gorzej. Przerysowana do granic obłędu histeria Lady Milford (Małgorzata Osiej-Gadzina) w jej kluczowym dla całej sztuki monologu w ogóle nie dociera do nikogo.

Najbardziej zdumiało mnie jednak przeniesienie aktora i asystenta reżysera Grzegorza Sowy z Olsztyna do Jeleniej Góry. Był to bowiem pomysł bardzo dla teatru kosztowny. Można to rozpatrywać w kategoriach kaprysu trzydziestoletniej aktorki i stawiającej pierwsze kroki reżyserki. Nie widziałem, niestety, jej wcześniejszych dzieł: "Arabskiej nocy" Schimmelpfenniga, "Pokojówek" Geneta i "Wesela w domu" Hrabala. Przy pracy nad "Pokojówkami" towarzyszył jej w roli asystenta właśnie Grzegorz Sowa i po tym doświadczeniu nie wyobrażała sobie, by olsztyński aktor nie wzmocnił gościnnie zespołu jeleniogórskiego i jej nie wspomagał w artystycznej wizji. Potocznie nazywa się to wysysaniem pieniędzy skąd się da.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetawroclawska.pl Gazeta Wrocławska