Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Nie przyjęli chorego, bo za dużo kosztuje

Jolanta Gromadzka- Anzelewicz
- Lekarzom z ACK zawdzięczam, że żyję - twierdzi Paweł. Obok prof. Jerzy Lasek
- Lekarzom z ACK zawdzięczam, że żyję - twierdzi Paweł. Obok prof. Jerzy Lasek Grzegorz Mehring
Nieważne, co choremu dolega, ważne, ile za niego zapłaci Narodowy Fundusz Zdrowia. O tym, że szpitale na Pomorzu coraz częściej kierują się tą zasadą, a zapominają o dobru pacjenta, przekonał się na własnej skórze 30-letni Paweł z Gdyni. Kilka tygodni temu ciężko poszkodowany w wypadku chłopak niemal otarł się o śmierć. Przyjęcia odmówiły mu wtedy dwa trójmiejskie szpitale - Miejski w Gdyni i Wojewódzki w Gdańsku.

Nie dlatego, że nie potrafią takich chorych leczyć, ale dlatego, że NFZ płaci za nich dużo poniżej realnych kosztów. Jedno jest pewne - gdyby nie natychmiastowa pomoc lekarzy z Kliniki Chirurgii Urazowej AMG w Akademickim Centrum Klinicznym, Pawła już by wśród żywych nie było.

- Pacjent był w stanie wstrząsu toksycznego - przyznaje dr Andrzej Urbański, tego dnia lekarz dyżurny. Wysoko gorączkował. Przez przebitą skórę na udzie wystawała mu kość. Lekarze nie mieli wątpliwości - chłopak nie uniknie amputacji chorej nogi. Co najmniej zdziwienie budzi w tej sytuacji reakcja lekarzy gdyńskich i gdańskich.

- Od ortopedów w Szpitalu Wojewódzkim usłyszałem, że to nie mój rejon - relacjonuje Paweł. - Gdy próbowałem protestować, bo rejonizacja już dawno nie obowiązuje, a pacjent ma prawo wyboru szpitala, usta zamknięto mi jednym zwrotem - "wolnych miejsc nie ma".

Zdaniem Małgorzaty Maj, zastępcy dyrektora ds. lecznictwa w Wojewódzkim - niedoleczone stany septyczne powinien leczyć Miejski, bo Paweł był jego pacjentem.
Tymczasem chory nie chciał ponownie na tamtejszą ortopedię, bo miał stamtąd - jak twierdzi - same przykre wspomnienia. Po raz pierwszy ratunku w tym szpitalu szukał pod koniec czerwca.
- Zaczęło się od kropeczki na biodrze - wspomina Paweł. On, po złamaniu kręgosłupa w wypadku samochodowym, z brakiem czucia w nogach, od dziesięciu lat na wózku, wiedział, że to początek odleżyny. Próbował leczyć ją w przychodni, bo Szpital Miejski nie chciał go przyjąć.

- Zlitował się dopiero, gdy zacząłem gorączkować - zastrzega Paweł. Nikt jednak nie informował go o stanie zdrowia, personel traktował obojętnie. W końcu Paweł wypisał się na własne życzenie. O powtórnym przyjęciu do szpitala - jak twierdzi - nie było mowy.

- Mimochodem usłyszałem, że jestem "za drogi" - z goryczą przyznaje chłopak.
O tym, że pacjenta odesłać nie wolno, przekonany był prof. Jerzy Lasek - kierownik Kliniki Chirurgii Urazowej. Dzięki operacji, zabiegom w komorze hiperbarycznej, bardzo drogim antybiotykom - lekarzom udało się uratować Pawłowi życie.

- Gdy w grę wchodzi życie ludzkie, lekarze nie mogą liczyć pieniędzy - przekonuje prof. Lasek. Nie da się jednak ukryć, że wiosną tego roku Klinika Chirurgii Urazowej była już "wyznaczona" do likwidacji, bo była jedną z tych, które przysparzały ACK najwięcej długów. Za chorego z wypadku - z urazami wielu narządów NFZ płaci 4 tys. zł, a jego leczenie kosztuje pięć razy więcej. To stawia lekarzy przed zbyt trudnym wyborem.

Kalkulują, czy się im opłaca

Rozmowa z Jadwigą Styczeń, rzecznikiem praw pacjenta przy pomorskim oddziale NFZ

Zbulwersował Panią przypadek Pana Pawła?
Ogromnie. Ze smutkiem muszę jednak przyznać, że znam więcej takich przypadków.

Czy szpital ma prawo odmówić przyjęcia chorego?
Teoretycznie nie ma prawa. W praktyce coraz częściej pacjenci są już od progu szpitala odsyłani z niczym. Pacjent słyszy - "powikłań nie leczymy", "my się tym nie zajmujemy", " zaropiałych nie przyjmujemy". Odsyłani są nawet chorzy, którzy chcą się tylko zapisać w kolejkę, gotowi posłusznie czekać na operację nawet kilka miesięcy.

A jak chory się upiera? To otrzymuje informację - "nie ma miejsc". Co Pani na to?
Gdy przyjmuję takie skargi pacjentów, czuję się bezsilna. Nie mam wątpliwości, że racja w takich przypadkach leży po ich stronie, ale nic nie mogę zrobić. Fundusz nie ma narzędzi, by zmusić szpitale, żeby z takich praktyk zrezygnowały. Zostaliśmy pozbawieni "zębów", jeśli chodzi o funkcje kontrolne. Mamy pełną świadomość, że kolejkowe listy na operacje, które szpitale mają obowiązek przekazywać do oddziałów NFZ, są niewiarygodne. Nie jesteśmy w stanie sprawdzić, czy szpital naprawdę nie ma wolnych łóżek, czy to tylko wykręt? Wydział Kontroli ma minimalne uprawnienia, ograniczone tak naprawdę do dokumentacji. Kwestie praw pacjenta w jego regulaminie pominięto, pozostaje nam więc tylko "łagodna perswazja", przekonywanie, prośby kierowane do dyrekcji szpitali.
Coraz więcej placówek chwali się jednak posiadaniem certyfikatu ISSO, akredytacji Centrum Monitorowania Jakości w Ochronie Zdrowia. To chyba zobowiązuje. I to właśnie osoby, które się do nas zgłaszają, bardzo często podkreślają. U progu szpitala wisi tablica "szpital przyjazny chorym", a chorzy są z niego "wyganiani".

Jacy chorzy?
Głównie z powikłaniami po operacjach, z przewlekłym zapaleniem kości wskutek zakażenia bakteriami, choćby gronkowcem. Coraz częściej szpitale zaczynają kalkulować, czy zarobią, czy stracą na konkretnym chorym.

A co się stanie, jak przekształcą się w spółki?
Choć jestem za komercjalizacją, bo uważam, że szpitale spółki będą lepiej zarządzane, to obawiam się, że wtedy pacjentów spotka dramat. Nieliczne prywatne szpitale, które już mamy, wybierają procedury "lekkie, łatwe i przyjemne". Nigdy nie przyjmą za to pacjenta "kłopotliwego".

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikbaltycki.pl Dziennik Bałtycki