Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Milczący fortepian

Gabriela Pewińska
Przy fortepianie Janusz Hajdun...
Przy fortepianie Janusz Hajdun... Adam Warżawa
Zmarł Janusz Hajdun, wybitny pianista i kompozytor. Odszedł w nocy z piątku na sobotę. Dla wielu pokoleń był mistrzem, legendarnym muzykiem.

Osiecka pisała tak: "Na cyrku »Tralabomba« śmiałam się tak strasznie, że mnie połamało. Złożyłam się jak scyzoryk. Cierpliwa moja koleżanka Zosia Góralczyk, z którą zajmowałam wspólny kawałek podłogi, dotoczyła mnie dzielnie do szatni, a tam musiała mnie rozkładać i zginać - kawałek po kawałku jak domek chiński mylnie sklecony przez szaleńca. Poszło mi głównie o następujący obraz: Na środku cyrkowej sceny pojawił się (czy też był od początku) - fortepian. Przy fortepianie zasiadł Mistrz - Janusz Hajdun. Na znak dany przez Dyrektora - Mistrz przyjął pozę patetyczną, i z fortepianu jęły się dobywać dostojne akordy Etiudy Rewolucyjnej. Ale nagle, o Matko Boska, okazało się, że cały fortepian przyozdobiony jest girlandą świecących żarówek! I oto żarówki owe zaczęły uczestniczyć w występie: przy każdym mocniejszym uderzeniu zapalały się, przy słabszym mrugały, przy pianissimie gasły. A więc ile razy Chopin robił bum, to i one trum, trum, ile razy Chopin myk, to i one - pstryk."

Około 40 lat później od tego koncertu w pewnej sopockiej eleganckiej kawiarni odbywał się jakiś oficjalny bankiet. Tłum kłębił się przy suto zastawionych stołach, głośne rozmowy, śmiech, błyskające flesze... Przez cały ten zgiełk przebijała się muzyka. Spokojne nuty z pianina. Było coś w tym graniu... Jakaś liryka, jakiś dystans, inny świat. Dźwięki dochodziły z małego saloniku tuż obok. Świeciła się tam tylko mała lampka. A przy pianinie siedział sobie człowiek w białym garniturze i grał. Grał prawdziwy, fenomenalny koncert, tak sobie, dla siebie. Sam. To był Janusz Hajdun.

- Świetnie grał jazzujący swing. Tym graniem tworzył niepowtarzalny klimat - mówi saksofonista Przemek Dyakowski.

Hajduna poznałam kilka lat temu, gdy umówiłam się z nim na rozmowę do książki "Znani nieznani". Przypomniałam mu wtedy ten tekst Osieckiej. Śmiał się. Skwitował, że cała jego młodość to były teatry studenckie. Absolwent gdańskiej Akademii Muzycznej, błyszczał na kultowych scenach Wybrzeża: w Teatrzyku Bim-Bom, teatrze rąk Co-To, kabarecie To Tu, wreszcie w Cyrku Rodziny Afanasjeff.
Z tamtych lat pamiętał go Ryszard Ronczewski. Razem grali w Cyrku Rodziny Afanasjeff.
- Na scenie nie tylko jawił się jako pianista - wspominał aktor. - On grał całym sobą. Słynny wyczyn, gdy Jurek Afanasjew rzucił doń: No, improwizuj! Więc on grał, grał, grał, brnął w coraz wyższe rejestry, a kiedy klawiatura się skończyła, gdy zabrakło dźwięków, wszyscy usłyszeliśmy jego... gwizd. Gwizd zupełnie nieprawdopodobny, który uzupełnił brakujące dźwięki. Nigdy czegoś takiego nie słyszałem ani wcześniej, ani później. Był doskonałym aktorem. To jego wkraczanie na scenę drobniutkim kroczkiem... Zamykam oczy i ciągle go widzę, sprzed tylu lat. Człowiek Renesansu! Myślę, że gdyby malował, to też robiłby to po mistrzowsku. Nasz Cyrk nie byłby Cyrkiem, ten teatr nie istniałby w takiej formie gdyby nie Janusz. Nigdy już później nie pracowaliśmy razem. Był jednym z najbardziej utalentowanych kompozytorów pokolenia teatrów studenckich. Co może nie przełożyło się na jakiś ogromny sukces medialny i wielka szkoda. Był niezwykle skromnym człowiekiem. Ale wciąż uśmiechniętym. Bywał zadumany, skupiony, cichutki. Ale żeby był zły na coś czy na kogoś? Takiego Janusza nie znałem.

Podczas tamtego spotkania, wczesnym rankiem, nie wiedzieć czemu w indyjskiej, jeszcze pustej o tej porze restauracji powiedział, że nigdy nie widział siebie na wielkich koncertowych scenach. Teatr studencki ukierunkował jego granie na całe życie. Muzyka rozrywkowa, filmowa, teatralna. Także - z zamiłowania - klezmerska. Był klezmerem urodzonym.

Skomponował muzykę do 130 filmów, z których 60 nagrodzono w krajowych i międzynarodowych konkursach. Ten pierwszy, tak bardzo poetycki, to "Białe zwierzęta" Jerzego Afanasjewa.
Pamiętał to nagranie: - Przez szybę w studiu mknął obraz, a ja miałem grać. Problem polegał na tym, że nie mogłem się pomylić. Pierwsza fałszywa nuta spowodowałaby przewijanie taśmy do początku. Ale udało się.
Świadkiem tego była Alina Afanasjew. Widziała go, jak siedział za szybą. Jak grał - widząc ten film pierwszy raz - trudną, pełną napięcia, emocji, nastrojów, dramatyzmu muzykę.
Jego przyjaciele mówili o nim, że to najbardziej skromny i nieśmiały artysta, jakiego świat widział. Dlatego gdy przypomniałam mu film "Tango" Zbigniewa Rybczyńskiego, natychmiast skulił się w sobie i jakby zmalał.

Ale pamiętał - była wiosna 1983 roku. Wyszedł z domu. Kupił w kiosku "Dziennik Bałtycki". Otworzył. Nie pamięta tytułu ni słowa. Ale to, co przeczytał, brzmiało niewiarygodnie. Film, do którego napisał muzykę, dostał Oscara. Gratulacje? Kilka telefonów od znajomych. Żadnego rozgłosu. Tak naprawdę - zastrzegał - to nie jego sukces ta cała nagroda. To geniusz Zbigniewa Rybczyńskiego - twórcy "Tanga", jedenastominutowego obrazu, który doceniła Amerykańska Akademia Filmowa. A on? On tylko skomponował muzykę. I wypiera się wszelkich zasług. Pamiętam jego cichy, wręcz hipnotyczny głos, który ledwo zarejestrował przecież dość czuły dyktafon. Pamiętam też jak - gdy "wypominałam" mu jego sukcesy, nerwowo rozglądał się po sali. Nie wiem, może w poszukiwaniu fortepianu, za którego muzykę mógłby się schować.

Do muzyki z "Tanga" Hajdun wrócił po kilkunastu latach. A to za sprawą Wojciecha Misiury - szefa Teatru Ekspresji, który przygotowywał w Sopocie spektakl oparty na pomyśle Rybczyńskiego. Pod tym samym tytułem. Z tą samą muzyką.

Zaprosił Hajduna na próbę. Na scenie stał fortepian.
- W pewnej chwili - wspominał Hajdun tamtego dnia przy indyjskich stolikach - Wojtek powiedział: Siadaj i graj to tak, jak kiedyś grałeś. No więc zasiadłem do tego fortepianu i przeraziłem się. Bo pomyślałem sobie, że to "Tango" jest bardzo trudno zagrać, bo ono tak niespokojnie wędruje po tonacjach. A poza tym napisałem je na orkiestrę... Ale co miałem zrobić? Pomału przypominałem sobie nuta po nucie... Tak powstała nowa muzyka.

- Oczywiście, że mogłem skorzystać z nagrania z taśmy - mówi Wojtek Misiuro - ale to nie byłoby to. Poza tym wiedziałem, że Janusz Hajdun potrafi z jednego pianina wykrzesać całą orkiestrę! Kiedy spotkaliśmy się po raz pierwszy, czułem, że zmierzyłem się z legendą. Trochę byłem tylko wystraszony, że to zmierzenie się może nie do końca pasować do mojej wizji, tak bardzo współczesnej. I nagle okazuje się, że to człowiek, który dokładnie czuje teatr. Błyskawicznie wpisał się w mój pomysł.
O niezwykłej wyobraźni muzycznej Hajduna opowiadał też saksofonista Wojciech Staroniewicz:
- Jeden z moich kolegów nagrywał z nim muzykę do jakiegoś filmu czy spektaklu. Mieli do dyspozycji kontrabas, perkusję, fortepian... Ale Janusz wciąż był niezadowolony, czegoś mu w tym nagraniu brakowało. W pewnym momencie perkusiście spadł na podłogę talerz, rypnął głośno, wydając dźwięk. Janusz aż podskoczył. Wykrzyknął: O! Właśnie o to chodziło! Nagrywamy!

Blisko 40 lat przepracował w redakcji muzycznej Radia Gdańsk.
Jego przyjaciele mówią, że gdyby miał swojego menedżera, pewnie bylibyśmy dziś słuchaczami wielu jego płyt, koncertów, recitali. Niestety, Janusz Hajdun absolutnie nie potrafił dbać o to, żeby jego muzyka przetrwała.

- To co powiem, będzie pełne goryczy - jeszcze dziś słyszę w słuchawce głos Aliny Afanasjew sprzed paru lat. - Nigdy nie był do końca wykorzystany talent tego człowieka o niezwykłej intuicji muzycznej, tego mistrza!

Widzę go, jak zapala kolejnego papierosa, bez ogródek wyznając, że jest człowiekiem szczęśliwym. Zwłaszcza dzięki czułej żonie. Także dzięki synom.

Gdyby, gdyby... Gdybałam sobie po tamtym spotkaniu. Co byłoby, gdyby Janusz Hajdun poświęcił się kiedyś swej młodzieńczej pasji latania na szybowcach? Jedno jest pewne - gdyby tak się stało, na pewno nie byłoby piosenki "Niech no tylko zakwitną jabłonie"...

***

Jakieś dwa tygodnie temu w Brzeźnie na plaży mieli grać wspólny koncert - kontrabasista Helmut Nadolski i pianista Janusz Hajdun. Ale niedługo prze występem okazało się, że Janusz Hajdun jest bardzo chory. Na scenie podczas koncertu stał więc samotnie fortepian z otwartą klapą niejako, milczący, bez pianisty...

Janusz Hajdun zmarł w nocy z piątku na sobotę. Jego pogrzeb odbędzie się w piątek, 19 września, o godz. 14, na cmentarzu w Gdyni Witominie.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikbaltycki.pl Dziennik Bałtycki